First topic message reminder : Kaplica cmentarna To w tym miejscu odbywają się nabożeństwa pogrzebowe czarownic i to stąd zmarły wyrusza w swoją drogę do Piekieł. Kaplica wznosi się na środku głównej alejki, która omija ją z dwóch stron, co podkreśla jej dominującą pozycję na tym terenie. Schody prowadzące do niej wykonane są z ciemnego granitu, a z każdym stopniem stają się coraz węższe, jakby zapraszały do innego świata. Budowla ma kształt nieregularnego wielokąta, a jej dach, zdobiony delikatnymi stalowymi pentagramami, zdaje się zlewać z ciemnym niebem. W każdym rogu kaplicy znajdują się smukła wieżyczka, na której szczycie gorą małe płomienne pochodnie. Ich blask wpada przez witraże okien, rzucając na wnętrze kaplicy pulsujące światło. Wewnątrz kaplicy powietrza jest gęste od aromatu palonych kadzideł. W centralnym punkcie znajduje się ołtarz, wykonany z ciemnej czarnej, litej stali, wykończony ornamentami. Na ołtarzu zawsze płoną świece, tworząc cienie, które wydają się żyć własnym życiem na ścianach kaplicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Każde wydarzenie musi mieć— Plask; podobno pogrzeb bez bijatyki sprawia, że dusza nieboszczka spędzi resztę wiecznego życia w piekielnej wersji Sonk Road, gdzie karaluchy wielkości koni (i konie wielkości karaluchów; co byłoby obrzydliwsze?) chitynowymi pancerzykami wygrywają The Crickets, doprowadzając do poważnego kryzysu świerszczy w branży muzycz— Co ty pierdolisz, Williamson? Sam chciałby wiedzieć. Pytania mnożyły się wprost proporcjonalnie do natłoku dźwięków w tylnych rzędach; po pierwsze — co było w tych gumach, Tina? Po drugie — masz więcej? Po trzecie, ale nie ostatnie — jak szła druga zwrotka tej cholernej piosenki? Everyday, it's a gettin' closer; bliżej Piekła był na pewno Wesley, ale część żałobników nie zamierzała wysłać go w tę drogę samotnie — na zmianę bledli i zielenieli, zupełnie, jakby— Goin' faster than a roller coaster. Kolejny dowód na to, że Buddy Holly nigdy się nie myli. Gwardia nie posiadała jednoznacznych akt na to, że był czarownikiem, ale Williamson miał swoje podejrzenia — część z nich właśnie wsiąkała w materiał garniturowych spodni razem z kropelkami krwi, które spływały z rozciętego kciuka i nieszczególnie interesowały się niesprzyjającymi okolicznościami. Głowa zamierzała zerknąć przez ramię i upewnić się, że plaśnięcie sprzed kilku chwil nie było działem wytoczonym na linii któryś—Carter kontra Ronan—Lanthier, ale brak wyzwisk chwilę po szybko zesłał teorię na Kamczatkę nietrafionych podejrzeń. Z samego przodu kaplicy ogłada wylewała się zza mankietów koszul i błyszczała na czubkach wypastowanych butów; Berta, wdowa po nieświętej (ale świetnej) pamięci Wesleyu, spojrzała na Williamsona — Barnaby był pewien, że równie dobrze mogłaby patrzeć na krzywą wieżę w Pizie albo Paisano Pete'a z Teksasu; w tym momencie różnica pomiędzy nim i wykurwiście wielką instalacją kukawki kalifornijskiej była znikoma. Pochylił lekko głowę przed wdową; smutek, smutek, modlitwa. Gdzieś po prawej Ben połykał katastrofę i na zawsze czynił ją nieodkrytą tajemnicą; gdzieś obok niego Richie modlił się żarliwie do portfela w kieszeni; gdzieś najbliżej przejścia Charlotte właśnie była łapana w pułapkę dłoni drugiego co do starszeństwa — za to pierwszego do dotyku — brata; gdzieś w ławce za nimi Daniel za czymś węszył, w efekcie wąchając wodę kolońską Richarda. Tymczasem Arthur robił to, co potrafił najlepiej — milczał, obserwował i zastanawiał się, gdzie popełnił błędy wychowawcze. (Kiedy zamiast nas wychowywać, zacząłeś—) Piekielny orszak rozpocząć czas — pięć rytualnych świec zapłonęło znajomym blaskiem w każdym z rogów pentagramu i spełnił ostatnią posługę dla duszy, która właśnie odkrywała uroki życia wiecznego, niewiele robiąc sobie z tych, którzy zostali w górze, na ziemi. Ciało Wesleya za kilkanaście minut zniknie pod solidną dawką gleby, za tydzień zwiędnie ostatni wieniec, za dwa znów umrze ktoś ważny, za trzy pamięć o Carterze będzie tylko dodrukiem w historii dziejów Kręgu Hellridge, strona osiemset czterdziesta dziewiąta i zdecydowanie nie ostatnia. Umarł nestor, niech żyje nestor. Krąg i historia kołem się toczą. — Dołączymy do mojego rodzeństwa i Veritych — w dźwięku organ i szuraniu butów mężczyzn, którzy dźwignęli trumnę, słowa gubiły się bez wysiłku; tym razem nachylenie w stronę Valentiny było przelotną |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 212
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Choć jest to tak odległe, że wydaje się przynależeć do innego życia, Sebastian wciąż pamięta te czasy, gdy Ben jeszcze potykał się o własne nogi i robił w pampersa, a on sam wdawał się w dorosłe i poważne konwersacje z Benjaminem I. Wtedy jeszcze zależało mu na tym, by wuj, tak jak i ojciec, dostrzegli w młodym Veritym potencjał, by byli z niego dumni i widzieli, że jest godny, by kiedyś przejąć ich obowiązki, a z czasem może nawet… To zamierzchłe czasy. Ale pamięta. Doskonale pamięta ambicję, niezachwianą lojalność rodzinie i palące poczucie obowiązku — powinności reprezentowania nazwiska w absolutnie nienaganny sposób. Dlatego właśnie, kiedy teraz patrzy na Bena, widząc, jak z chwili na chwilę zielenieje, potrafi sobie z łatwością wyobrazić, co siedzi w jego głowie. To nie on jest o krok od przystrojenia wymiocinami rodziny zmarłego, a jednak obserwuje sytuację z wewnętrznym napięciem, jakby znów miał dwadzieścia lat i żył świadomością, że wszystko, co robi, rzutuje na dobre imię Veritych. Patrzy na niego już nieskrycie, a jego umysł wchodzi w pracę na wyższych obrotach — jak może mu pomóc? Nie może. W środku są reporterzy, kapłan mówi i mówi, a wyjść nie wypada jeszcze mocniej niż zwrócić śniadanie. Czy jest dobre wyjście z tej sytuacji? Otóż Bejamin Verity II pokazuje, że i owszem, jak najbardziej. Następuje więc gładka i rozkosznie płynna zamiana ról — Ben połyka, a Sebastian czuje, jak żołądek wywraca mu się na drugą stronę pod falą mdłości. Ben połyka, a Sebastian sięga dłonią do nagle zbyt ściśle zawiązanego krawata i poluźnia drobnymi ruchami węzeł. Ben połyka i patrzy Sebastianowi w oczy, a Sebastian odwdzięcza się tym samym i wcale nie skrajne obrzydzenie dominuje niebieską toń jego tęczówek. Dwadzieścia pięć lat temu on też by połknął. W imię dobrego wizerunku rodziny, w imię zasad i w imię przyzwoitości. Dobra robota, żołnierzu, a teraz już nigdy nie będziemy o tym mówić. Odwraca wzrok, przełykając nadmiernie zebraną w ustach ślinę. Widział przecież gorsze rzeczy. To nic takiego. To tylko… Nie myśl o tym, na litość pańską. — Tak, piękne i wzruszające pożegnanie — odpowiada szeptem, z kamienną twarzą, by zaraz znów zamilknąć i skupić się na wszystkim innym, byle nie na dwukrotnie skonsumowanym śniadaniu kuzyna. Nie jest o to tak trudno, bo wpierw uwagę przykuwa jakieś zamieszanie na tyłach — zerka krótko, ale przez tłum niewiele dostrzega — a potem dalsza, ta najbardziej wzruszająca i podniosła część ceremonii. Wstaje więc, skutecznie skupiając swoje myśli wokół pożegnania i oddania szacunku zmarłemu. Następnie zaś, gdy wszyscy rzucają się do wieńców, Sebastian wykorzystuje minuty zamieszania, by uzyskać od jednego z pracowników butelkę wody. Odebrawszy również swój wieniec, odnajduje Bena i kontrolnie zatrzymuje spojrzenie na plecach Judith, pilnując, by zbyt mocno się od niej nie oddalać. — Daj mi to i trzymaj. — Wciska do dłoni kuzyna butelkę wody, wcześniej pomagając mu z ciężkim wieńcem, żeby mógł chłopak swobodnie przepłukać usta i najlepiej zapomnieć o swoim jakże heroicznym czynie. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Dzwony, natchnione słowa z Księgi Bestii, smród kadzideł, dyskretne rozmowy i coraz cięższy klimat walki ze sobą. Arlo dostaje w tym całym zamieszaniu własną porcję dyskretnego uśmiechu na krótko przed tym, jak spojrzenie Anniki koncentruje się na głównej gwieździe spotkania. Bo przecież wszyscy zebrali się tu dziś, by odprowadzić zmarłego w ostatnią drogę i złożyć kwiaty przy płycie nagrobnej, by później w akompaniamencie łkań i zawodzenia, oddać się krotochwilnym wspominkom o tym, jak pięknie Pan Carter strzelał do celu, ile zwierzyny obrobił, iloma nestorami gardził i dlaczego, oraz jak dowcipny potrafił być. Kapłan swoją część pracy wykonał znakomicie, uwypuklając to, co najwznioślejsze. Ciekawe, jak głośno Weasley Carter rechocze teraz w Piekle, słysząc to wszystko, widząc kwiaty i napawając się widokiem niewyraźnych grymasów na twarzach niektórych żałobników, szczególnie tych wiernie zgromadzonych w pierwszych, najważniejszych rzędach. I Zostaje pomarzyć. — Tylko upewniam się, że nie uciekniesz sam — zdążyła odpowiedzieć szeptem, z całych sił maskując cisnący się na usta uśmiech; z grymasem nie musiała walczyć dłużej, gdy przypomniała sobie, przelotnie spoglądając na tył głowy brata, że nawet tutaj, w dyskretnym cieniu ostatnich ławek kaplicy, wścibski ogon chętnie rozliczyłby ją z każdego ruchu i słowa. Zmarszczyła nos. — Znów czuję się obserwowana — nie omieszka wspomnieć o tym Philipowi, zanim do poczucia towarzyszącego jej jeszcze na balu dochodzi kolejne, bardziej niepokojące. Zadrżała gwałtownie, gdy chłód kaplicy przeszył ją aż do kości, jakby usiadła na trasie wędrówki pewnej dobrze uzbrojonej duszy. Nosem zaczerpnęła wdechu — jak uczyła się wiele razy wcześniej, gdy niewiele dzieliło ją od poczucia skrajnej paniki. Wstrzymanie oddechu, ruch po prawej stronie — Blair wstaje, ratować kogoś za nimi. Philip obraca się, wodząc spojrzeniem za tą sensacją. Annika milczy. Donośny plask zgrywa się czasowo z powolnym wydechem ustami. Pani Faust również się obraca i zastaje widok, którego nie do końca rozumie. Może i padłoby z jej ust jakieś stosowne do sytuacji pytanie Sytuacja wygląda na opanowaną — tylko jakim kosztem? Przecież pół kaplicy obróciło się dyskretnie, by rzucić okiem na to przedstawienie. Annika nie zamierzała znaleźć się w jego centrum. Ani też na czele pochodu, dlatego zaczekała, aż najważniejsi zajmą należne im miejsce w tej paradzie — mdłości zawsze mogą wrócić, Annika nie zamierza kusić losu, ani przekopywać się przez stos aromatycznych wieńców. Nie chciałaby zostać zmuszona do przełknięcia czegoś niestrawnego — czy tam niestrawionego. Wylosowałam 3 — duch mnie przeleciał Siła woli 96 — tym razem nie żyję w strachu |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Żadnego spania, żadnego mdlenia; mają trupa do odprowadzenia. Powieki — ciężkie od kadzideł, zmęczenia i niedostatku wina we krwi — wreszcie rozchyliły się na społecznie akceptowalną szerokość. Obecna, żywa, wcale nie utkana z dymu kadzideł, woni kwiatów i całej gamy małych—wielkich wojen, które każdy z obecnych prowadził głównie z sobą, chociaż te między sobą — znacznie bardziej smrodliwe i o źródle łatwym do zidentyfikowania — nie były tak kolekcjonerskie, jak mogłoby wydawać się kilka momentów temu. Thea Sheng była ponad tym wszystkim i właśnie zasłużyła na uśmiech; musiał ograniczyć się do prawego kącika ust i oficjalnie postarzył Vittorię o całe dwa tygodnie, ale było warto. Pogrzeb — poprawny do bólu, chociaż ten nie groził zmarłemu — właśnie nabrał rumieńców; a może to Toria? Cholerne kadzidełka; dławiąco—dusząco—dlaczego—nie—ciasno? Ronan zwykle rozpycha się na dwa hektary; dziś siedzi cichutko i grzeczniutko, i zajmuje tylko półtorej miejsca zamiast trzech. W efekcie Vittoria musiała dokładnie wyczuć moment, do pani Sheng nachylając się dopiero, kiedy kapłan ogłosił światu nasz Pan i Ojciec przyjął Cię do grona swego; co za zbieg okoliczności — Toria też mogłaby przyjąć coś do swojego— Grona. — Kto powiedział, że kapłan? Maj, martwi, melancholijna atmosfera; martini mogą mieć, kiedy Matteo — diabli by to; ile wyrazów na m ma ten język? — znajdzie najbliższy monopolowy (kolejne) i na masce samochodu familii urządzą własną stypę; bez trupów i devolaya na talerzu. Ostatnie spojrzenie to ostatnie pożegnanie, które właśnie rozgrywa się z przodu kaplicy; czas na szeptaną wymianę zdań oficjalnie dotarł do mety. Zamiast mięśni, płonęło pięć rytualnych świec — modlitwy zostały wysłuchane, dusza przeniknęła na dobre i tylko medium — prawda, pani Sheng? — mogłoby nawiązać z nią kontakt. Zniknął kapłan, nie było też człowieka, którego znano pod imieniem Wesley; ciało to tylko pusta skorupka — można obsypać nagrobek kwiatami i usilnie próbować nie zastanawiać się, na kogo padnie przy najbliższej okazji. Życie z każdym gra w pokera i niewielu ma na nazwisko Cavanagh (całe szczęście), żeby zawsze wygrywać partię. — Ronnie, Jackie — słodkie połówki jabłuszek w świecie pełnym robaczywych owoców — taka miłość się nie zdarza; taką miłość trzeba wypracować. Vittoria chętnie wzniosłaby za tę myśl toast, ale do Country Clubu miała równie po drodze, co do zakonu samarytanek. — Zostańcie chwilę po pochówku. Wspólnie wypalone papierosy pomogą w okadzeniu wrażenia, że niektórzy z żałobników musieli usiąść na ławkach z nierozsądną ilością drzazg; niektóre wbiły się za głęboko i zostaną tam na dobre, zasilając miasto o kilka brzydko skrzywionych buziolek, które kiedyś miały potencjał, ale wymieniły go na potencję. Kim była, żeby oceniać? ( Wyniesiona za drzwi kaplicy trumna w kilkanaście sekund rozrzedziła trupią atmosferę; na rozcieńczenie żałoby w sercach bliskich będą potrzebne lata. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Chociaż ostatnio kłamała coraz częściej (a była przekonana, że po zerwaniu zaręczyn z Marcello sieć kłamstw ciągnących się za nią nareszcie się przerwie), tym razem nie miała tego w intencji – a i tak wyszło na tyle nieudolnie, że, mówiąc prawdę, zabrzmiała kłamliwie, i to w dodatku tak nieudolnie, że i tak nikt w to nie uwierzył… Nieważne. Widziała to w oczach Mauriego, ale nie powiedział ani słowa. A Allie już żadnego nie dodała. Schowała chusteczkę do trzymanej grzecznie na kolanach kopertówki, kiedy, być może nieco mniej grzecznie, dłoń splatała się z chłodnymi palcami Mauriego. Ten oddawał jej gest, powodując niewielkie, delikatnie uniesienie kącików ust. Nie za duże. W końcu nie wypada tak na pogrzebie… Jej dłoń oddawała ciepło, jego – zabierała. I tak powoli temperatura pomiędzy nimi się wyrównywała. Kapłan miał właśnie przechodzić do dalszej części mszy, Allie już dotykała bokiem głowy ramienia Mauriego, wspierając się na nim czule i delikatnie, kiedy… Nagły plask spowodował równie nagłe odwrócenie głowy w bok. To samo zrobił mężczyzna tuż przed nią, niemal w tym samym momencie, i sama, być może posłałaby mu uśmiech, gdyby nie zatroskane spojrzenie wyławiające postacie, które tam przed chwilą stały. Przecież tam był… Ira… Widziała teraz sylwetkę jakiejś dziewczyny pochylającej się nad dwoma omdlałymi ciałami. Och, nie. Jak właściwie do tego doszło, że omdleli oboje? Wahanie w oczach mówiło wiele – od pójdę tam natychmiast po i co z tego, skoro nie wiesz, jak im pomóc, a przy nich już ktoś jest? Całą końcówkę mszy spędziła na śledzeniu zatroskanym spojrzeniem poczynań tuż przy ścianie kaplicy – jak Leander odzyskiwał przytomność i mówił coś do tej dziewczyny. Najwidoczniej się znali. Ale Ira… wciąż był zemdlony, wciąż nieprzytomny. Powinna do niego pójść? Czy zrobi tym wszystkim tylko jedno wielkie zamieszanie? Nim zdołała podjąć decyzję, msza dobiegła do końca. Wszyscy wstawali z ławek, aby dotrzeć po swój wieniec. Maurie poszedł po swój i widziała kątem oka, że wyławiał również jej wiązankę. W tym samym czasie, kiedy tłum przepychał się pomiędzy sobą, Allie zamierzała przedrzeć się do Leandra, Iry i dziewczyny, której nie znała, ale chyba radzili sobie dostatecznie dobrze. To znaczy, nie wiedziała. Była w rozterce, bo przyszła tutaj z Mauriem – powinna się zachowywać. A nie wiedziała, czy w definicję zachowania wpisywało się podchodzenie do omdlałych pod ścianą kaplicy przyjaciół i zrobienie… czego właściwie? Nie wiedziała nic o pierwszej pomocy. A Leander znał się przecież lepiej na medycynie. Jak ma lepiej pomóc Irze niż zrobiłby to sam Leander? Dlatego, kiedy tylko Maurie wraca z wielkim wieńcem i jej wiązanką, dołącza do niego. Odwracając jeszcze kilkukrotnie głowę za siebie, ma nadzieję wychwycić moment, w którym Ira odzyskuje przytomność. Ale tego nie widzi. Stukot szpilek rozmywa się, gdy kafelki zmieniają się w ziemisty grunt cmentarza. — Pomóc Ci? – pyta dyskretnie Mauriego. Była mniejsza i mniej silna, ale jego wieniec wyglądał naprawdę na potężny i bardzo ciężki… |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Co może pójść nie tak na pogrzebie, na który przyjść może dosłownie każdy – i dosłownie każdy na niego przyszedł? Dosłownie, kurwa, wszystko. Wiem to od początku, dlatego siedzę napięta jak guma na dupie spasłego babiska, modląc się tylko w duchu, aby nic nie odpierdoliło się do końca wydarzenia. Jeszcze kilka chwil. Kapłan kończy kazanie, zapada chwila ciszy. Jeszcze tylko rytuał ostatniej posługi, złożenie pentakla i athame. Jeszcze pięć minut i będzie- Nic, kurwa, nie będzie, bo kiedy słyszę plask z tyłu kaplicy, wzrok odwraca się machinalnie. Nie na Benjamina i Sebastiana toczących niemą batalię o własną godność. Sam, automatycznie, prześlizguje się przez Lanthiera jeszcze zanim rozsądek zdąży zakrzyknąć, że w tej kaplicy jest tylko jedna popierdolona do kwadratu osoba, a jest nią. Blair, pieprzona, Scully, właśnie pochylająca się nad kimś na tyłach kaplicy, która, bez wątpienia, właśnie zyskała uwagę znacznej większości słyszących żałobników. Sebastian, mogę ją ukatrupić? Sebastian nie patrzy, patrzy za to matka, gdy wstajemy z miejsc i wzrokiem sama ucieka najpierw na tył, a potem, tym swoim wzrokiem, który znam jeszcze z młodości (założysz tą sukienkę na bal, bo tak powiedziałam, cocciuta, nie będę się za Ciebie wstydzić! Będziesz miała męża, to on się będzie wstydził!), próbuje wypalić mi dziurę w głowie. Konfrontuję z nią spojrzenie tylko na chwilę, bo wiem, że po pierwsze – to nie moja wina (bo to ona zaczęła!), a po drugie – jestem tutaj dla wuja Wesleya i reprezentuję rodzinę (nie obchodzi mnie, ma być spokój!), więc, zacisnąwszy zęby, zwracam się w stronę kapłana, odliczając tylko minuty do końca. Moim przywilejem jest, że mogliśmy zabrać swoje wieńce jako pierwsi. Ciotka, ojciec z matką, ja na końcu. W tym ponurym towarzystwie opuszczamy kaplicę jako pierwsi, a krocząc środkiem, rzucam jeszcze, lepiej, spojrzeniem, co odpierdala ta dziewucha. Dłoń sama machinalnie sięga do kieszeni z ukrytym Glockiem, ale przypominam sobie wystarczająco szybko, że jestem wśród rodziny i za nic tego nie wytłumaczę ojcu. Ograniczam się do morderczego spojrzenia przy wyjściu, aby na zewnątrz zaczekać na wyniesioną trumnę. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Pod koniec kazania otumaniający woń kadzideł obiegła nie tylko ostatnie ławki, ale sam tył kaplicy. Wentylacja w postaci lekko uchylony drzwi nie mogła się równać z ich otumaniającym aromatem. I chociaż Arlo daleko było do utraty przytomności, usłyszał, między jedna a drugim wylewającym się z gardła kapłana słowem, huk, który zwykle towarzyszył przy nagłym, nieamortyzowanym upadku. Spojrzał za siebie, przez ramię, aby zlokalizować źródło tego niepokojącego dźwięku; wcześniej, zbyt zaoferowany depresyjnymi refleksami, zupełnie zapomniał o otaczającym go świecie. Teraz widział dwóch omdleńców. Zanim zdążył zareagować, studentka, z typową dla siebie werwą (i bez żadnej subtelności) przejęła kontrolę nad sytuacją. Musiała przyznać, że obrała dość konwencjonalną metodę, przez którą chciał zapytać siedzącą nieopodal Phillipa czy widział to samo co on. Odnotował, by nie tracić w jej obecności przytomności. Nie chciał rozstać się z trzonowcami. Cios Blair Scully był zadziwiająco mocny (nie przypuszczał, że w tak młodym ciele ukrywało się tyle siły), jak i skuteczny - zdawało się, że mężczyzna znalazł się na dobrej drodze, by odzyskać świadomości. Havillardowi nawet do głowy nie przyszło, że tym wyczynem dziewczyna ściągnęła na siebie uwagę i być może stała sie, chwilowo, większą atrakcją od nieboszczyka; pod sklepieniem jego czaszki nadal wiła sie modlitwa do Lucyfera, a od jej ścian odbijał się głos kapłana, chociaż kontemplacyjny nastrój, w jakim się znalazł, przeszedł już do historii. W ramach komentarza wystarczyła kontrolna wymiana spojrzeń najpierw z Philipem - zaraz wyniosę z trumną wszystkich żałobników, a potem Anniką; wydawało mu się, że pani Faust była jeszcze bledsza; tylko tyle i aż tyle. Tym razem był gotowy wykazać się refleksem, gdyby uczona postanowiła wziąć przykład z dwóch nieszczęśników. Potrzebujesz ramienia, by się podeprzeć?, chciał zapytać, ale ugryzł się w język; już wcześniej zakodował, mając na uwadze charakter ceremonii, jaki i przedstawicieli Kręgu, którzy hucznie zdecydować się pokazać okazać wsparcie rodzinie tragicznie zmarłego i towarzyszyć Carterowi w ostatniej podroży, że powinien ważyć słowa pod językiem. Nie mógł jednak pozostawić tego bez komentarza. - Dobrze się czujesz? - okazał Annice słowną troskę, gdy orszak z trumną opuścił mury kaplice, za nią ruszył tuman żałobników; wielu zebranych opuszczało progi kaplicy z marsowymi minami i niezdrowym odcieniem skóry, a to przecież nie szpital, nie izba chorych, poczekalnia. Podobnie, jak Duer (jego stanem zdrowia się nie przejął, widział go w bardziej osobliwych sytuacjach), czekał aż tłum się przerzedzi. Nie miał najmniejszego zamiaru przepychać się łokciami, byle jak najprędzej odnaleźć pozostawioną przy trumnie wiązankę. – Myślałem, że Carterzy mimo wszystko są lepszymi strategami – mruknął szeptem do Phillipa; jego głos balansował na granicy słyszalności, wiec nie miał gwarancji, że jubiler to wychwyci. Miał oczywiście na myśli okadzenie pomieszczenia na samym początku uroczystości, chociaż podejrzewał, że za ten występek odpowiedzialni mogli być przede wszystkim organizatorzy pogrzebu, Bloodworthowie. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Głębokie wdechy nie pomagają, a mroczków jest coraz więcej. Mdłości podchodzą do gardła, łaskocząc drażniąco przełyk, myśli się rozpierzchają, niezdolne dłużej liczyć każdy oddech, aż w końcu przychodzi przyjemna, zbawienna ciemność, gdzie to wszystko przestaje się liczyć. Pierwsze są głosy, coś jakby irytujący szum nad uchem. Stukot obcasów odbija się echem po głowie i wydaje się wprawiać podłogę w drżenie. Szepty zlewają się w jeden, nieprzyjemnie rezonujący dźwięk, wywołując niezadowolone ściągnięcie brwi. Drugi jest zapach — wciąż tak samo mocny, teraz zmieszany z intensywnymi perfumami przechodzących tłumnie ludzi. Nadal przyprawia o mdłości i zaciska żołądek w ciasny supeł. Potem dotyk. Dłonie, których wydaje się więcej, niż wskazuje na to rzeczywistość. Uścisk na kończynach może być delikatny, ale wydaje się zakleszczać mocno i nieprzejednanie. Mięśnie drgają w niemym proteście, a pierwsze skojarzenia świeżo wybudzonego umysłu nie przynoszą na myśl nic dobrego. Puść mnie, mówią poruszone krótkim impulsem palce, co w odbiorze jest najpewniej zupełnie niedostrzegalne. W końcu otwieram oczy, próbując połączyć fakty, zorientować się, gdzie jestem i co się dzieje. Pierwsze co staje mi przed oczami to kaskada jasnych włosów i ładna, dziewczęca buzia. To jej ręce zaciskają się na moich nadgarstkach. Wcale nie mocno — pierwsze, kłamliwe wrażenie mija, nim mógłbym poddać się odruchowi wyszarpnięcia rąk. Niedobrze. Ta pozycja wydaje się boleśnie uwłaczająca. — Możesz puścić — zwracam się do dziewczyny cicho, wciąż zdezorientowany, uświadamiając sobie za późno, że mój głos brzmi nieprzyzwoicie słabo. Przeczyszczam więc dyskretnie gardło, a gdy nieznajoma uwalnia moje nadgarstki, odruchowo podążam jedną dłonią do głowy. Nie boli, to znaczy, że nie upadłem. Pamiętam, że siedziałem… Klęczałem? Więc czemu… Dopiero po krótkiej chwili przytomność wraca do mnie na tyle, że zdaję sobie sprawę, gdzie mam nogi. Unoszę się na dłoniach do siadu, trochę uspokojony, gdy widzę, że Lea trzyma materiał sukienki w bezpiecznej pozycji (jest na tyle obcisła, że nie powinna za dużo odsłonić nawet w tej pozycji, ale to słodkie, że tego dopilnował). — Lea… Dobrze się czujesz? — mruczę, dziwnie zmęczony i zrezygnowany. Ten incydent najwidoczniej zupełnie wyssał ze mnie siły. Pamiętam, że Lei też coś dolegało. Zsuwam nogi na ziemię i podnoszę się najzgrabniej, jak umiem, wspomagając się Leą. Minęło wystarczająco dużo czasu, by tyle ludzi zdążyło przejść obok i zobaczyć mnie w tej kompromitującej kondycji… Zupełnie instynktownie szukam wzrokiem Allie i Mauriego, chyba spodziewając się, że zobaczę ich tuż obok. Ale nie ma ich ani w ławce, ani tutaj. Och… Wyszli? Minęli mnie, tak po prostu? Nagły żal ściskający serce sprawia, że opuszczam głowę i nie potrafię powstrzymać bólu, którego źródło jest tylko w mojej głowie. A może sercu? Nie mogli się zatrzymać i zainteresować, bo Maurice jest w Kręgu, a Alisha… Alisha jest z Mauricem. Nie mogą zostać powiązani z przypadkową, nieładnie mdlejącą dziewczyną, która kilka chwil wcześniej słuchała reprymendy od starszej pani. No tak… No tak. Oczywiście. Paznokcie skubią boleśnie wnętrze dłoni, gdy oczy wpatrują się w zimne płytki kaplicy jak zaklęte. — Lea, zabierz mnie stąd. — Mam dość. To od początku był chujowy pomysł. — Chodźmy do domu — proszę poddańczym głosem, unosząc w końcu głowę, by powoli przytomnie przywrócić na twarz zwyczajową dumną minę. Pierdolę i Krąg i ten pieprzony pogrzeb. Jebać ich wszystkich. Dopiero, gdy mój wzrok przestaje się wlepiać w kafelki, przypominam sobie o dziewczynie. Posyłam jej drobny uśmiech. Moi najlepsi przyjaciele przeszli obok — a może nie; może się zatrzymali, upewnili, że nie nic mi nie jest i dopiero wtedy poszli dalej? — ale ona chyba pomagała. — Dziękuję — rzucam więc do niej, sądząc, że jest zupełnie przypadkową, pomocną osobą. Z jakiegoś powodu nie wpadłem na to, że mogłaby znać Leę. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Zabić. Nie Cartera, to przecież już miało miejsce i nie ma sensu dobijania trupa. Nie tamtego mężczyznę, który śmiał-. Czy ktoś wyprawił mu pogrzeb? Jakie to ma znaczenie, Verity? Nie Richarda, który siedząc po lewicy, wystarczyłoby, żeby położył dłoń na wolnej dłoni Benjamina i mógłby obserwować przepływanie treści żołądkowej w górę gardła, a potem w dół. Jebany rollercoaster (ale nie emocji; atmosfera iście pogrzebowa, ciekawe dlaczego?). Nie Sebastiana, wystarczył jego wzrok i: ja wiem, że ty wiesz, co właśnie miało miejsce. Nigdy w życiu o tym nie wspomną i ja wiem, że ty wiesz, że wyparłbym się wszystkiego, a potem — po odpowiedniej ilości koniaku — powiedziałbym ci, że smakowało tak jak whisky, którą ostatnio piłeś. Na porównania przyjdzie jeszcze czas. Na razie Benjamin oddycha na tyle spokojnie, o ile jest w stanie, czując, jak kolory z powrotem napływają na twarz, a trupioblada struktura kości policzkowych nabiera czerwonego koloru. To nie wstyd — wstydziłby się, jeśli byłby tym człowiekiem, którego dotknęło plasknięcie. Miał szczęście nie patrzeć w tamtą stronę, wszystkiego dowie się przecież później, bo kto milczałby w takich okolicznościach? Obserwuje jak Judith Carter nerwowo odwraca się i swoim morderczym spojrzeniem — och, widać w niej krew Paganini, co za piękna mieszanka prochu i sycylijskiego wina — lustruje towarzystwo śmiejące zakłócić jakże wspaniałą ceremonią. Zapisuje w głowie notatkę: zapisać w testamencie mowę, którą ma wygłosić kapłan. Mniej o śmierci, więcej o perfe-kurwa-cyjnym życiu. Śmierć to celebracja żywych — powiedział kiedyś mędrzec, którego nazwiska nie pamiętał. Czy śmierć smakuje rzygowinami? Lucyferze, niechaj w Piekle strumieniem leje się koniak, bo nie wytrzymam. Kurwa, nie wytrzymam. Obserwował odbywający się rytuał ostatniej posługi. Metaforyczne przejście ostateczne — czy mogli podejrzewać, że aż do tej pory dusza Wesleya kręciła się gdzieś tutaj, obserwując, kto ładniej się modli, a kto rzewniej płacze? Nie zdziwiłby się, gdyby przy okazji nasikał na łeb Saula (Carterzy zawsze mieli styl). Umarł nestor, niech żyje nestor. Ktoś zdycha, inny awansuje. Ciociu Genevieve, jak zdrowie? Przyjęta butelka wody od Sebastiana i prosta oferta pomocy spotyka się z kiwnięciem głową. — Dziękuję, spotkamy się przed kaplicą — silny, piękny, dojrzały mężczyzna z dwoma wieńcami — na pewno sobie poradzi. Łyk wody — jakże zbawienny — smakował tak samo, jak reszta ust, czyli ohydnie, a jedną posturą obecną w pomieszczeniu, która mogłaby pobić ten efekt, to ta młoda dziewczyna, która postanowiła zakłócić przebieg ceremonii. Zmrużonymi oczami obserwował ich twarze. Omdleńcy i jedna wpychająca się przed szereg młódka. Pani Carter, może szybki procesik o zniesławienie duszy Wesleya Cartera? Takiego jeszcze nie wygrałem. Uderzenie powietrza zza otwartych drzwi to najprzyjemniejsza część tego przedstawienia. Orzeźwienie napływające z majowym wiatrem prosto w twarz. Oddech jeden, oddech drugi. — Valentina, masz gumę? — wyszeptane gdzieś nad jej uchem, sprytnie odsuwając twarz, po to, by zasłonić ją dłonią — udawane ziewanie to najlepsza forma osłony. — Williamson. Zaprzyjaźniliście się? — powiedziane już minimalnie głośniej, lecz nie na tyle, by zagłuszać przebieg początku procesji. Wystarczająco, by Barnaby usłyszał. Wystarczyło wypatrywać Sebastiana z wieńcem. — Panie Verity, zapomniał pan bez wieńca? — Szanowna pani Devall, nie było sensu robić sztucznego tłoku przy trumnie. Zaraz tu będzie. Lo-gi-sty-ka. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Idealnie wycelowałam środkiem swoim dłoni. Jej dolna część uderzyła o żuchwę, a strefa przy palcach obtarła się o kości policzkowe. Nawet mnie to zapiekło, ale Leander otworzył oczy, więc zadziałało, a to było najważniejsze. Pielęgniarką nie zostanę, ale za to może skutecznym ratownikiem? W tym wszystkim nie byłam tylko świadoma, że za moimi plecami oczy gości skupione są właśnie na mnie. Jak chcą, to niech patrzą, jak pomagam naszym pobratymcom. Tylko tyle potrafią zrobić, chociaż nie spodziewałam się tego po trójce osób, z którymi jeszcze moment wcześniej siedziałam. - Nie więcej niż dwie minuty - Odpowiedziałam cicho, prostując się. W dupie miałam już teraz ten pogrzeb. A nie. Mam go w dupie od samego początku. - Nie ma sprawy - Delikatnie się uśmiechnęłam do Leandra, ale szybko zmyłam go z twarzy, gdy przypomniałam sobie, co on wyprawiał w moim mieszkaniu. I z kim. A to drugie miało być najważniejsze. Kiwnęłam głową na słowa lekarza i przytrzymałam nadgarstki dziewczyny w górze. Była ładna, taka trochę specyficzna.., androgeniczna? Do tego chuda i wysportowana... całkowite przeciwieństwo Sierry. Może doktorek lubi raz leniwe latynoski, a raz białe sportsmenki? Nie wiedziałam, czemu miało to wszystkiemu służyć, ale ku mojemu zdziwieniu dziewczyna oprzytomniała. Mój pomysł na ocucenie kogoś był lepszy, szybszy i bardziej zaradny. Puściłam nagle jej nadgarstki, gdy ta kazała mi to zrobić i kątem oka zobaczyłam twarz ojca, który wracał właśnie z wieńcem. Chyba nie był zadowolony z mojej akcji ratowniczej, ale ja szczerze nie miałam niczego sobie do zarzucenia. Dopiero wzrok Judith sprawił, że ruszyłam się z miejsca. - Nie ma sprawy - Westchnęłam ciężko w stronę dziewczyny i zostawiłam ich, wychodząc z kaplicy. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat
W ostatnich, pożegnalnych dźwiękach organów kaplica pustoszała z każdą minutą. Zabrane zostały wieńce, a zamknięta trumna, na ramionach pracowników domu pogrzebowego, została wyniesiona, aby przedostać się na przedzie swoistej procesji do miejsca ostatecznego spoczynku nestora. Zaduch jakby zelżał. Kadzidła wymieszane z intensywną wonią perfum i potu już tak nie raziły. Świece wciąż jarzyły się swoistym blaskiem i rozmaitymi kolorami o barwie błękitu i złota, gdzieniegdzie zwracając się ku czerwieni. Za kilka godzin ponownie zgasną, aby przy następnej ceremonii ktoś inny mógł zapalić je ponownie, w innej intencji, za innego czarownika, podczas innego pożegnania. Jako pierwsza z kaplicy wydostała się rodzina zmarłego nestora. Wdowa po Wesleyu, Bertha Carter, otoczona była stałym towarzystwem Leontiny, u której boku maszerował ze zwieszoną głową Saul. Tuż za nimi rozpoczął się pochód tych, którzy zdobyli już swoje wieńce i gotowi byli na dalszą część pogrzebu. Kaplica została opuszczona przez większość żałobników. Tym samym oficjalnie zakończyła się czarna msza żałobna i rozpoczyna procesja do grobu, w którym zostanie złożony Wesley Carter. Jeżeli Wasze postacie zdecydowały się uczestniczyć w pogrzebie do samego końca, należy swój następny post zawrzeć w nowym temacie z kontynuacją fabularną, do której link znajduje się poniżej. Możecie również zostać w tym temacie i kontynuować swoje własne posty. W takiej sytuacji macie dwa rozwiązania – albo pójść za procesją i przyjść na dalszą część obrządku spóźnionym (należy zawrzeć spóźnienie w narracji), albo zrezygnować z uczestnictwa w dalszej części pogrzebu. procesja przechodzi do grobu Wesleya Cartera [ukryjedycje] |
Wiek : 666
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
W farsie czerni i smrodzie świecowej parafiny bawimy się w coś rodzaju gry ostatnich szans; ostatni uśmiech, ostatni żart, ostatnia droga ucieczki, spakowanych bagaży i nigdy nieodbytych podróży. Barnaby, gdzie twoja walizka? — Zatem Włochy? Moja babcia chętnie cię pozna — è un ragazzo così disponibile e bello!; jeszcze chwila tej naiwnej fantazji i wyobrażę sobie nas na ciepłej, kamienistej plaży, nie w zimnej, kamienistej kaplicy. Szybki błysk to piorun za witrażowym oknem, to sunąca przez nieboskłon kometa, to spadająca z nieba gwiazdka, którą ktoś późnym popołudniem opakuje w spekulacyjne słowa i trochę papieru; później staniemy się śliczną okładką w nieślicznym pisemku, pomiędzy uśmiechem a zaskoczeniem, poruszeniem a zastygnięciem, wciśnięci w ziemię niczyją pomiędzy dwoma obozami — jeśli fotograf postarał się dostatecznie mocno, na tej urokliwej fotografki zagości nawet skłócona wiekami starszyzna. Mrugam dwukrotnie, pozornie przyzwyczajona do tego specyficznego światełka, a jednak z nutą zaskoczenia odnajdując się na nowo w skłóconej lampą błyskową ciemni zimnej kaplicy; spokój Williamsona też wydaje się wystawiony na próbę, bo kolory z jego twarzy odpływają nieco zbyt mocno, nawet jak na uroki pogrzebowych pieśni i lamentu wszędobylskiej śmierci. — Hej — kolejny szept pomiędzy jego uchem a kością jarzmową to potencjał na następny element jutrzejszej rubryki plotkarskiej, ale przestaje mnie to obchodzić — W porządku? — klatka piersiowa unosi się i opada prędko, wzrok jest rozbiegany, jakby ktoś wtłoczył w to duszne powietrze czystą panikę i kazał Barnaby’emu wziąć głęboki haust; kładę dłoń na jego dłoni, oddychaj, Williamson, obserwując i słuchając, przez moment zaciskając rękę, w gotowości gdyby nagle miał osunąć się w dół. Dwa trupy to za dużo. Pytanie pojawia się szybko, reakcja jest jeszcze szybsza, choć kiedy nurkuję do niedużej torebki, przez moment, absolutnie minimalną chwilę zaskoczenia, myślę o prezerwatywach ze skonfundowaniem — żarty zostały jednak na brzegu, w obliczu bladego jak ściana Barnaby’ego gest litości przyjmuje postać miętowych listków gumy zapakowanych w charakterystyczne sreberko. — Oddychaj, jeszcze chwila i stąd wyjdziemy — runda druga w Country Clubie. Gumy lądują w jego dłoni, Richard Hudson zerka na nas z uniesioną brwią, Cartera żegnamy wzniosłymi słowami — kaplica staje się nagle skupiskiem ludzkich tragedii, więcej niż jeden moment krytyczny w chłodnej trumnie, wszyscy czekamy na komunikat, że limit został osiągnięty. Nie tym razem. Teraz odprowadzimy naszego brata na miejsce wiecznego spoczynku. Czarna maź w postaci sylwetek żałobników podnosi się jak poziom brudnej wody; wszyscy wstają w gotowości do ostatniej podróży za drewnianym pudłem i zimnym ciałem. Rozglądam się tylko przez chwilę, gdzieś migają kolejne elementy rodzeństwa Williamson i profil Bena, wszystkie buźki skwaszone w tej smutnej chwili, finalnie wzrok wraca do bladej twarzy Barnaby’ego. — Módlmy się o moje obcasy. Wesleya też — o obcasy i ich tragiczny los na kocich łbach naszego żałobnego orszaku; szept i myśli absurdalne to myśli najlepsze do obracania we własnej głowie, kiedy brakuje oddechu, a żołądek przypomina ściśnięty supeł. Wstając z ławki oplatam dłoń wokół ramienia Williamsona i przysuwam się bliżej, przez moment zastanawiam się, które z nas tego wsparcia potrzebuje bardziej, pod ostrzałem ojcowskich spojrzeń i zdziwionych półgestów wkraczając w tabun żegnających Cartera. W tabun przyciszonych rozmów i warg wykrzywionych w podkówkę, w tłum prawie—dotykających się ciał i atrap uśmiechów; w końcu w towarzystwo, które było do przewidzenia. Kurwa, co z tymi gumami? Pytanie Bena spotyka się z moją uniesioną brwią i ciszą; znów sięgam do torebki, wolną dłonią, druga wciąż pewnie oplata ramię Barnaby’ego —przez myśl przebiega wrażenie, że jestem prawie jak Matka Teresa, albo dobra wróżka czy inny zmyślny i dobry elfik; dwa listki miętowej gumy między palcami trafiają niepostrzeżenie do dłoni Verity’ego. Kolejne pytanie podsumowuję tylko pytającym spojrzeniem i zadaję własne. — Ktoś zemdlał? — pytanie retoryczne wkracza w eter i zawisa między rodzeństwem Williamson a Benjaminem. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Dwie minuty. Jednocześnie krótko i piekielnie długo. Utrata przytomności była wysoko na liście niekomfortowych efektów ubocznych kadzideł i innych. Zamykanie oczu przy obcych nigdy nie kończyło się dobrze… a przynajmniej nie w takim tłumie. Dlatego złożyło się wyjątkowo dobrze, że z całego tego zgromadzenia podeszła do nich akurat Blair. Dobrze i niedobrze. Widział po jej gasnącym uśmiechu, że coś jest nie do końca tak, jak być powinno, ale nie martwił się tym dłużej, niż powinien. Jego uwaga i tak była w pełni skupiona tam, gdzie musiała być - Ira potrzebował asysty i tę asystę otrzymał. Kiedy tylko wróciła mu przytomność, Leander powoli opuścił jego stopy na ziemię i zaoferował mu dłoń, która pociągnęła go do pionu. - Jest znośnie - odpowiedział na pytanie o samopoczucie, szukając wzrokiem powodu, dla którego Ira wydał mu się jakiś taki rozkojarzony, ale niewiele z tego wszystkiego rozumiał. Kaplica pełna była ludzi wylewających się na cmentarz i uczestniczących w procesji i tylko kilka osób skierowało swe kroki ku głównemu wejściu, jakim tutaj dotarli. Lebovitz nie musiał nakłaniać van Haarsta do podobnego postępowania, bo bliższe spotkanie z kadzidłem zdecydowanie wyczerpało jego limit cierpliwości do zabiegów związanych z pochówkiem. Gdyby to od niego zależało, to zaraz po napluciu na trumnę Cartera, wepchnąłby skurwysyna do dziury w tej jego drewnianej klatce i zostawił na pastwę dzikich zwierząt. Przydałby się wtedy wreszcie do czegoś. A tu jakieś kwiatki, kadzidła, wycie o zmiłowanie… zbędny to cyrk. Poddańczy głos dotarł wreszcie do uszu Leandra, zyskując jego uwagę. Jego prośba miło łechtała ego. Prosił, więc go potrzebował. Tak właśnie być powinno. - Dobrze - zgodził się bez większego namysłu i oparł dłoń na ramieniu swojego towarzystwa. - Idziemy. Rozkaz był krótki, a ruch palców nie pozostawiał miejsca na domysły. Kierując go ku drzwiom, którymi tu wyszli, zostawiali za sobą cały ten pogrzebowy cyrk. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Czułam na sobie wzrok innych gapiów, którym ewidentnie nie spodobało się to, co zrobiłam, żeby ocucić Leandra, a potem jego kolejną dziewczynę. Mimo wszystko stałam z kamienną miną, czekając, aż wyprowadzą trumnę. Nie chciałam dać im znać, że jakkolwiek mnie to rusza, bo w zasadzie nie ruszało. Gdyby ktokolwiek z nich zareagował, to ja nie musiałabym brać sprawy w swoje ręce. Fakt, że do tego nie raczyli nawet podejść, spytać się z samej grzeczności, czy w niczym nie pomóc, co w moim odczuciu byłoby pierwszą reakcją każdej istoty ludzkiej o podstawowej moralności. Ewidentnie obecnej na pogrzebie śmietance towarzyskiej tego brakowało, ale nie spodziewałam się nawet, że mój ojciec się do mnie nie będzie przez to przyznawał. Przeszedł dalej, dając mi wcześniej wymowne spojrzenie i nie odezwał się ani słowem. Wiedziałam, co to znaczyło, wiedziałam, że mam do niego nie podchodzić. I w takich momentach przypominam sobie, dlaczego nie mam do niego ni grama szacunku. Moja matka byłaby ze mnie dumna i uznałaby moje zachowanie za słuszne, gdy on jedyne, co ma w głowie, to co sobie pomyślą inni. Nie można tak żyć, znaczy można, ale jest to fałszywe i nic nie znaczące życie. Osoba, która przeżyła go już tyle, powinna wiedzieć o tym najlepiej, a fakt, że jego dwudziestotrzyletnia córka wie o takich rzeczach więcej, jest po prostu przykry. Nie wszystkich będzie dało się uratować w najbliższych miesiącach i wydaje mi się, że mój ojciec będzie daleko na liście priorytetów. Gdy orszak cmentarny zaczął kierować się do miejsca pochówku, ja po prostu wybrałam inną alejkę i skierowałam się do domu. zt |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Kaplica pustoszeje i w końcu jest w niej trochę więcej powietrza. Moja dłoń łapie tę oferowaną przez Leandra i już jej nie puszcza, również gdy udaje mi się nienagannie odzyskać równowagę. Otrzepuję jeszcze sukienkę gładkimi ruchami dłoni, upewniając się, że nie ostał się na niej żaden okruszek i skaza. Lea mówi, że czuje się znośnie i to musi wystarczyć. Twardy z niego facet, nic mu nie będzie. Poza tym, to w końcu jego wina. Nic by się nie stało, gdyby nas tutaj nie zaciągnął. Mogliśmy w to miejsce robić tyle innych rzeczy — pić wyborną kawę w jednej z okolicznych cukierni albo przechadzać się urokliwymi uliczkami w pobliskim parku. Zamiast tego podziwialiśmy martwy łeb Wesleya i nawdychaliśmy się jakiegoś gówna, przez które musiałem wytrzeć tę zafajdaną podłogę nową sukienką. A na dodatek… Na dodatek okazało się, że moi przyjaciele mają mnie w dupie. Może przy odrobinie chęci mógłbym dopuścić do głowy, że nawet nie zauważyli mojego stanu. Ale chęci brak, a spirala emocji napędza się sama, przynosząc to dobrze znane, obezwładniające, ale toksycznie uzależniające i satysfakcjonujące uczucie. Jak to możliwe, że jednocześnie potrafi tak mocno boleć i skutecznie odbierać chęci do czegokolwiek? Muszę coś ze sobą zrobić. Wyjść stąd i- Cokolwiek. Cokolwiek co zabierze ten ból, te myśli. Coś, czego nigdy nie powinienem sobie robić, a jednak za każdym razem robię to z rozkoszą. Picie, ćpanie, narażanie życia? Zerkam na Leandra i zaciskam palce mocniej na jego dłoni w reakcji na jego idziemy. Chodźmy. Byle szybko. Do niego. Tam, gdzie wszystkie emocje znajdą ujście, tam, gdzie będę mógł zastąpić ten ból innym, zbawiennym i rozkosznie ekstatycznym. | Lea i Ira z/t |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"