First topic message reminder : Kaplica cmentarna To w tym miejscu odbywają się nabożeństwa pogrzebowe czarownic i to stąd zmarły wyrusza w swoją drogę do Piekieł. Kaplica wznosi się na środku głównej alejki, która omija ją z dwóch stron, co podkreśla jej dominującą pozycję na tym terenie. Schody prowadzące do niej wykonane są z ciemnego granitu, a z każdym stopniem stają się coraz węższe, jakby zapraszały do innego świata. Budowla ma kształt nieregularnego wielokąta, a jej dach, zdobiony delikatnymi stalowymi pentagramami, zdaje się zlewać z ciemnym niebem. W każdym rogu kaplicy znajdują się smukła wieżyczka, na której szczycie gorą małe płomienne pochodnie. Ich blask wpada przez witraże okien, rzucając na wnętrze kaplicy pulsujące światło. Wewnątrz kaplicy powietrza jest gęste od aromatu palonych kadzideł. W centralnym punkcie znajduje się ołtarz, wykonany z ciemnej czarnej, litej stali, wykończony ornamentami. Na ołtarzu zawsze płoną świece, tworząc cienie, które wydają się żyć własnym życiem na ścianach kaplicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Richard Morley
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 170
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 18
TALENTY : 8
Przypinając rower do barierki, zastanawiałem się, czy to nie jest dobry moment, żeby jednak wrócić do domu. Dotychczas zawsze szerokim łukiem omijałem wszelkie wydarzenia, gdzie byłbym narażony na spojrzenia rodziny matki. Mimo iż nie utrzymywaliśmy kontaktu, czułem, że jeśli w końcu się spotkamy, będą oni patrzeć, analizować, rozkładać na części pierwsze, by później w zaciszu salonów nacieszyć się nowymi plotkami. O tym, że ich wadliwa córa, powiła na świat jeszcze bardziej wadliwego potomka, który nie potrafi w życiu osiągnąć nic sensownego. Chociaż może tym razem Munchowie sprzedadzą jakąś zgrabną wymówkę, czemu nie mogą uczestniczyć w ostatniej podróży członka wrogiej rodziny? Z drugiej strony, to wydarzenie nie było zwyczajnym balem, więc pokazanie się byłoby dobrym politycznym ruchem. A co jeśli moja matka też tu będzie? Ona… i ojciec, który zawsze pchał się na salony, nie przepuszczając żadnej okazji, by zostać zauważonym przez socjetę? Na samą myśl zrobiło mi się słabo, dłonie stały się lepkie od potu. Potrząsnąłem lekko głową, żeby pozbyć się tych myśli. Przecież przychodzę tu w zupełnie innym celu — jedna z naszych, straciła członka rodziny i nie należało w takich chwilach ją zostawiać. Gwardziści powinni trzymać się razem, okazywać sobie wsparcie, szczególnie w tak tragicznych chwilach. Dlatego wyjąłem z koszyka niewielki bukiet, który rano wybrałem w okolicznej kwiaciarni, i ruszyłem w stronę kaplicy, walcząc z lekkim drżeniem nóg. Przecież to nie może być takie trudne? Po prostu tam wejdę, złożę kwiaty i się wycofam. Bułka z masłem! Odnalazłem wzrokiem Judith i skinąłem jej, starając się nie zwracać uwagi na innych żałobników. Nie kusić losu. Nie potrzebowałem wiedzieć, czy jest tu ktoś z rodziny. Oni nie chcą mnie znać. Ja ich również. Położyłem bukiet obok innych wiązanek i sięgnąłem po świecę, by pomodlić się za zmarłego. Skupiłem na tej czynności, wyciszając wszelkie zmysły, by słowa, skierowane do Piekielnej Trójcy nie były tylko formułką. Wypowiedziane zaklęcie zapaliło płomień, który zamigotał złotym światłem. Lucyfer tym razem usłyszał moje słowa, ale drgający ogień nie przyniósł mi ukojenia. Chyba nawet… stało się wręcz na odwrót. Widok świec, ognistych języków tylko spotęgował jakiś pierwotny, lepki strach, dotychczas uśpiony, który kazał się uciekać i to jak najszybciej. Byłem tu sam, osaczony — czułem to wyraźnie. Aż włos zjeżył mi się na karku. Musiałem się wycofać. Cicho. Ostrożnie. Powoli. Stać się małym, skulić się u ściany. Wtedy może nie zauważą. Czułem wyraźnie, że to się dzieje — jak wzdłuż kręgosłupa, zaczyna wyrastać sierść, a palce przeszywa ostry ból, co zwiastuje, że moje dłonie już za chwile zaczną zmieniać się w szpony. Dlaczego teraz? Dlaczego tu? W końcu dopadam najciemniejszego kąta w kaplicy, kulę się, chowając ręce w kieszeniach spodni. Dopiero po chwili zdaje sobie, że nie jestem tu sam. Charlie stoi tuż obok i na jego widok jednocześnie cieszę się i panicznie boję. W końcu nie jestem tu sam — moja namiastka watahy. Ale czy go nie spłoszę? Czy nie stanie się wrogiem? -Cześć — witam się cicho, nie podnoszę spojrzenia. Próbuję udawać, że wszystko jest w jak największym porządku. Głos mój jednak brzmi żałośnie. Ekwipunek: pentakl, athame, rower Ubranie: czarny golf, czarne jeansy, nowe trampki, ramoneska Kwiaty: bukiet z żonkili, białych lilii i żółtych chryzantem Flamma: udana Świeca: złocista Przemiana: nieudany |
Wiek : 25
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : Rzecznik w Czarnej Gwardii, student Teorii Magii
Kieran Padmore
ANATOMICZNA : 10
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 177
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 5
TALENTY : 20
Oblókł się w czerń, a wszystkie elementy garderoby zlewały się w jedno – garnitur, koszula, krawat, nawet skarpety i świeżo wypastowane lakierki. Radził sobie jeszcze jakoś z elegancją, póki ta trzymała się najprostszych form, znacznie trudniej było już z etykietą. Zauważył, że zazwyczaj to kobiety znajdowały przy każdym zgromadzeniu okazję do zaprezentowania się lepiej od innych, jednak przed cmentarną kaplicą swoista rewia mody była dość; pierwsze recenzje zostaną wypowiedziane dopiero na stypie, najlepiej pod sam jej koniec. Nie odzienie było najważniejsze w tym smutnym czasie, teraz należało wspomóc zmarłego modlitwą w jego ostatniej drodze wprost do czeluści piekielnych. Normy zachowania w trakcie żałobnych uroczystości były logiczne, więc Kieran był w stanie im sprostać. Musiał pozostać wyprostowanym i milczącym, a najprostszą taktyką było wtopienie się między inne ciemne garnitury. W imieniu rodziny mocno trzymał wieniec skomponowany z wyłącznie białych kwiatów, odnajdując się całkowitym w tym kontraście. Zielone dodatki zdominowały chryzantemy i tulipany, spośród których wystawały nieco dłuższe orchidee. Na czarnej wstędze białym literami zapisano: „Złączeni w modlitwie. Rodzina Padmore”. Choć obie rodziny nie darzyły się sympatią, to jednak ludzka przyzwoitość nakazywała pożegnać nestora rodziny Carter z należytym szacunkiem. Kieran ustawił wieniec na sztaludze obok pozostałych, następnie swa kroki skierował ku świecom, chwytając za jedną z nich, Ojcze, osądź zmarłego sprawiedliwie, przygarnij go do siebie i pozwól mu zaznać blasku Twej chwały. Po złożeniu w zaciszu myśli modlitwy odpalił knot świecy z pomocą zapalniczki. Płomień szybko rozbłysnął złocistym odcieniem. Kieran chciał wierzyć, że niewypowiedziana intencja trafiła do Pana, który obdarzy ją Swą łaską. Ostrożnie przeszedł na tyły kaplicy, zajmując miejsce w jednym z ostatnich rzędów, po drodze przesuwając spojrzeniem po innych zgromadzonych, jeden twarze znając lepiej lub gorzej, niektórych wcale. Ubiór: czarny garnitur, czarna koszula, czarny krawat, czarne lakierki Ekwipunek: pentakl, zapalniczka, kluczyki od samochodu Kwiaty: wieniec, białe chryzantemy, białe tulipany, białe orchidee, wstęga - „Złączeni w modlitwie. Rodzina Padmore” Świeca: złoty płomień |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : właściciel pubu; służba więzienna
Isabelle Nostradamus
ANATOMICZNA : 20
ODPYCHANIA : 7
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 162
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 23
TALENTY : 7
Naturalnym było, że dzień pogrzebu jest czymś smutnym. Choć po drugiej stronie czekał na nich wszystkich Pan Światła, to wciąż każdy miał tyle rzeczy do zrobienia, tyle celi do osiągnięcia i zadań do wykonania. Niestety, ludzkie ciała wciąż miały ten przykry defekt, że finalnie obracały się w proch. Z tą cierpką myślą, Isabelle przygotowywała się na pożegnanie nestora Carterów. Nie żeby ten człowiek był jej osobiście bardzo bliski, zdecydowanie nie grali w tej samej lidze. Niemniej był przyjacielem rodu, jednym z niewielu którzy sprzyjali Nostradamusom i choćby z tego powodu należało go odpowiednio pożegnać. Ojciec od rana ględził, że trzeba do tego podejść z szacunkiem, bo zwyczajnie na to zasługiwał. Rudowłosa jeśli miała kogoś wspierać to Judith, do której było jej znacznie bliżej. Dalej miały wyraźną różnicę wieku, ale z nią przynajmniej mogła złapać wspólny język, a i często ją widywała w sanatorium, więc jeśli miałaby się o kogoś martwić to właśnie o nią. Panna Nostradamus nawet nie poszła do pracy tego dnia co było z jednej strony do niej niepodobne, ale rozumiejąc powagę sytuacji nie mogła postąpić inaczej. Już i tak miała na pieńku z ojcem, a nie chciała wypaść na kogoś, kto ma w głębokim poważaniu los sojuszników przy stole Kręgu. Dlatego ubrała się w rozsądny oraz (jak zwykle) bardzo poważny sposób. Poprawiając suknię, zerknęła na moment w lustro czy aby na pewno wygląda w porządku. Na szczęście, nadal trzymała odpowiednią wagę, więc mogła korzystać z tego błogosławieństwa i nie kupować kolejnych ubrań. Zapakowała się do samochodu wraz z ojcem, matką i bratem, w takim składzie udali się do kaplicy cmentarnej, gdzie miało być ostatnie pożegnanie nestora. Szczęśliwie udało się im dotrzeć na czas, więc spokojnym krokiem mogli wejść do środka. Panna Nostradamus szybko rzuciła okiem i wyłapała kilka znanych twarzy, w szczególności Judith i Annikę. Nie był to jednak odpowiedni moment na rozmowę, dlatego w kompletnej ciszy udała się najpierw zapalić świecę w intencji zmarłego. Biorąc zapałkę w dłoń, na chwilę zastygła w bezruchu, jakby szukając odpowiednich słów w swojej głowie. Byś dostąpił prawdziwego zjednania w lepszym świecie. Odpaliła zapałkę, a wraz z nią do niej dotarł słaby zapach spalanej siarki. Złocisty płomień uradował serce Isabelle, która następnie złożyła wieniec od rodziny i dołączyła do swoich krewnych. Ekwipunek: pentakl, athame, chusteczki w torebce, zapałki Ubranie: Czarna suknia do kostek, koronkowa narzutka sięgająca do łokci w tym samym kolorze, czarne eleganckie buty na koturnie, Kwiaty: Pentagram z białymi liliami, biało-fioletowymi mieczykami, żonkilami, opatrzone wstęgą "Oddanemu przyjacielowi", a na odwrocie proste "Nostradamusowie" Świeca: Złota |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Grave Palace
Zawód : Odtruwacz
Florence A. vd Decken
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 17
TALENTY : 7
Wszystko wokół pachniało śmiercią. Zatęchłym smrodem wwiercającym się w nozdrza, wykrzywiającym usta w niechcianym grymasie. Nosił w sobie nutę fałszu, tak sztucznego jak czarna imitacja futra nieszczęśnicy stojącej tuż przed nimi. Pogrzeby były doprawdy istnym spektaklem błazenady, sztucznych łez spływających po policzkach pomarszczonych ciotek. Zbiegowiskiem sępów odzianych w czerń, tylko czekających aż będą mogły wyszarpać z tego marnego zbiegowiska coś dla siebie. Obsydian jej pasował - jedyny plus całej tej szopki. Szła za mężem niczym cień, nie było to wydarzenie skrojone na jej miarę. Cisza wokół, cisza w niej - chyba z biegiem lat zamarzła wewnątrz na tyle doszczętnie, że nie potrafiła poczuć nawet odrobiny smutku. Oglądała smugę dymu, wydobywającą się z ust Johana, z chęcią poczucia w płucach choć odrobiny dymu. Powstrzymała się jednak, milcząc wokół grobowego zgiełku, licząc rozciągające się w nieskończoność sekundy. Jeden. Dwa. Trzy. Za minutę ruszą dalej. Za dwadzieścia będzie już po wszystkim. Pomiędzy tłumem wypatrzyła kilka znajomych twarzy, Judith Carter, do której zgodnie dekalogiem resztek przyzwoitości, jeszcze nie będzie się zbliżać. Annikę, Bena, Williamsonów - wszyscy, którzy powinni się tu oglądnie pojawić, są na właściwych miejscach. Zostaje z tyłu, pochylona, z zaplecionymi dłońmi gdy Johan składa wieniec. To nie jej rola do odegrania, została więc wmieszana w czarną masę, tak jak należało. Kamienna twarz nie zdradzała emocji - być może, wszystkich się ich po prostu wyzbyła. Trwała w zawieszeniu, a świeca w jej dłoni tliła się na czerwono. Po prostu czekała, aż uczta dla żywych dobiegnie końca. Zmarłych już przecież od dawna to nie obchodziło. Strój: czarny płaszcz do kostek, skromna, czarna sukienka i obcasy Ekwipunek: papierośnica, pentakl, Johan, paczka miętówek, szminka Świeca: czerwony płomień |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : żona męża, działaczka charytatywna
Richard Williamson Magia była darem — niekiedy trwalszym, niż niejeden kamień. Richardzie, rzucając zaklęcie, mogłeś poczuć wyjątkową (nawet jak na ciebie) pewność siebie. Intencja była jasna, płomień zapłonął czerwoną barwą i— Płomień nie zgasł. Mogłeś w niego dmuchać, mogłeś spróbować zdeptać go stopą czy zalać wodą. Nieważne, czego byś nie próbował, zapalona świeczka zdawała się płonąć ogniem wiecznie piekielnym. Jakby sama Aradia wraz z tobą wypowiedziała tę intencję, błogosławiąc niesioną w dłoniach przez ciebie magię. Jeśli pokusi cię, by przelecieć przez płomień palcami, odkryjesz, że nie parzy on, a jedynie przyjemnie łaskocze twoją skorę. Notka od MG: Jest to jednorazowa ingerencja Mistrza Gry w związku z wyrzuconym krytycznym sukcesem Richarda. Od teraz w twoim ekwipunku znajduje się świeca z ciemnoczerwonym płomieniem, która nigdy nie zgaśnie. Niestety, tym samym straciła zdolność rozprzestrzeniania się i odpalenie od niej czegokolwiek, jest już niemożliwe. Płomień również cię nie poparzy, gdy go dotkniesz. W przypadku jakichkolwiek pytań zapraszam do kontaktu z Mistrzem Gry (Lyra). |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
3 maja 1985, godzina 14:55 Słusznym było zauważenie, że jak na ród skłócony z połową Kręgu, wydarzenie przyciągnęło rzeszę ludzi, w tym również tych, którzy nie trzymali za blisko z Carterami. Stosy kwiatów piętrzyły się z każdą minutą, gdy kolejni czarownicy przybywali, aby pożegnać zmarłego nestora. Woń stawała się coraz bardziej intensywna, a przecież czarna msza jeszcze nawet się nie zaczęła. W kaplicy zaczynało robić się coraz bardziej tłoczno, a wskazówki zegarka przesuwały się nieustępliwie do godziny piętnastej. Gdzieś nad głowami, przy podwyższonym ołtarzu, pojawił się człowiek, nie kapłan, opiekujący się kaplicą. Z ostrożnością, po kolei, rozpalał kolejne świece – te niedostępne dla wiernych. Tamte, ustawione na stopniach po bokach trumny, mieniły się złotem i błękitem, pomiędzy którymi od czasu do czasu prześwitywała czerwień. Lilith i Lucyfer byli z Wami – Matka i Ojciec czuwali nad duszą zmarłego, tego można być pewnym. Za moment do blasku świec dołączyła również woń kadzidła kościelnego. Ta, którą wyczuwaliście do tej pory, była niczym – być może to stare ściany przeniknęły jej zapachem. Teraz miała stać się o wiele bardziej intensywna. Gdzieniegdzie działy się małe cuda. Z jednej strony zamiast płomienia na knocie pojawił się lód, z drugiej zaś – ogień stał się tym rodzaju niegasnącego. Jeszcze gdzieś indziej młody chłopak przemykał bokiem, aby skryć w mroku przemianę (jeśli ktoś jest na tyle ciekawski, że chce dostrzec jego mały futerkowy problem, należy rzucić kością k100 na percepcję. Próg udanej obserwacji, ze względu na multum rozpraszających bodźców i niemal zupełnie zapełniona kaplicę, wynosi 80; rzut nie jest obowiązkowy, jeśli kogoś nie interesuje, co się dzieje, oraz dla Charliego, obok którego Richard stoi). Do mszy pozostawało pięć ostatnich minut. Ostatnia minuta ciszy przeciągnęła się w dwadzieścia pięć, podczas których prawie nikt ze sobą nie rozmawiał. Z szacunku dla zmarłego? Być może? Teraz jednak cisza miała się zakończyć, kiedy pierwsze dźwięki Ombra mai fu wybrzmiały z kaplicznego chóru – organista zaczął ostatni koncert specjalnie dla Wesleya Cartera. Zostało 5 ostatnich minut do mszy, podczas których każdy powinien zająć miejsce. Poniżej znajduje się mapka poglądowa. Jeżeli postać zasiada w ławce, należy w adnotacji podać numer, który zajmuje. Dodatkowe miejsce można zająć dla maksymalnie jednej osoby obok siebie. Istnieje niepisana zasada, że bliżej ołtarza siedzą bliższe osoby, dlatego pierwsze rzędy zawsze zajmuje bliższa rodzina (miejsca zaznaczone czerwonymi kółeczkami), potem – życzliwi krewni i znajomi, aż w końcu najdalsze i najsłabiej spokrewnione osoby. Oczywiście, nie trzeba trzymać się tej zasady (szczególnie, jeżeli nie posiada się savoir-vivre na poziomie minimum I), choć może to stworzyć przestrzeń do plotek. Nie trzeba również zajmować miejsca w ławce – w takiej jednak sytuacji proszę o zakreślenie krzyżykiem na mapce, gdzie dokładnie znajduje się Wasza postać. W takim wypadku będzie to miejsce stojące. Zaznaczone powyżej inicjały to NPCe prowadzone przez Zjawę. BC - Bertha Carter (zd. Cavanagh) - wdowa po Wesleyu SC - Saul Carter - obecny nestor rodu Carter LC - Leontina Carter (zd. Paganini) - małżonka Saula Dla urozmaicenia gry proponuję nieobowiązkowy rzut k6 na zdarzenia losowe.
Przypominam, że jeżeli zwracacie się do kogoś w poście, zwracacie na niego uwagę bądź do niego mówicie, dla porządku dobrze będzie podkreślić jego imię. Jest to równocześnie ostatni moment, aby wejść do kaplicy, zanim zostanie to uznane za niestosowne. Czas na odpis: |
Wiek : 666
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Nie bądź pizdą. Nie powiedział. To tylko ledwie uniesione powieki i rozbawiony wzrok, bo przecież śmiech w tak dostojnym miejscu, jak obszczana przez koty łatwa przed kaplicą cmentarną, był co najmniej nie na miejscu. — Niech będzie. Na smyczy? — młodszy Williamson przyjął zakład i to wystarczyło, żeby podać mu dłoń, zatwierdzając niezłamaną przysięgę, że oto rozwiążą go możliwie szybko. Richard wiedział przecież, że nawet Rohan Lanthier w tej całej swojej nienawiści do Wesleya Cartera, nie przyprowadziłby barghesta na pogrzeb, ale czymże jest 200 dolarów w morzu możliwości dobicia drobnych targów i próbach odnalezienia, chociaż częściowej satysfakcji z pustego jak ich sumienia świata? Wystarczyła minuta albo dwie, by dostrzegł Valentinę. To zawieszony nieco dłużej wzrok, obserwujący jak jej twarz odwraca się zbyt szybko. To zmarszczone nieznacznie brwi i zmrużone powieki próbujące doszukać się powodów tej sytuacji, w porę zdające sobie sprawę, że powód jest jeden. Nazywa się Richard Williamson i kiedyś będzie siedział w Białym Domu (i to prawdopodobnie nie w piwnicznym areszcie za rozbicie jednego z drogocennych wazonów przywiezionych przez chińską delegację). Dopalony papieros i kilka głów z jasnymi włosami później, by kiwnął głową z szacunkiem (wow) zbliżającej się Vittori-dalej-L'Orfevre-mówiłem-ci-po-prostu-znajdź-sobie-nowego-męża. Nie odpowiedziała na zadanie pytanie. Miała je przemyśleć, a stawka była przecież tak niska. Patrz, bella, taki przystojny chłopiec. Co ci szkodzi? Miałaś już gorszych. Annika — prawidłowo — zjawiła się w żałobnym geście razem z wieńcem, lecz nie dostrzegł rewersu — od Anniki i Moriarty'ego? Od Moriarty'ego i Anniki? Od Anniki? Od dumnego rodu Faustów? I znów — jak ten dumny syn własnego rodu — kiwał głową w niemym przywitaniu. Johan i Florence — jak zwykle prawidłowo. Van der Deckeni, pomimo rodzinnych waśni, nie odpuszczali okazji do pokazania się i doceniał w tym kunszt pani-nigdyś-Laffite. Wiedziała, że garnitur pasuje nawet do naćpanych oczu, ale i tych nie dostrzegł u jej męża. A właśnie... Dość jakościowych rozmów przy pecie, pora zacząć przedstawienie. Richardzie, akt 1, kurtyna. — Trudno sobie wyobrazić bardziej doniosłą uroczystość. Jeśli mamy modlić się za cześć Wesleya Cartera, to jestem przekonany, że w tym towarzystwie modły zostaną wysłuchane — to proste słowa, niezbyt głośne, tak by trafiły do uszu Williamsona i tak by przypadkiem żaden z pobliskich nie pomyślał sobie, że ta dwójka śmiałaby rozmawiać o czymkolwiek innym niżeli żywot nestora (byłego już, smutne) Carterów. Profil Ronana miga gdzieś w tłumie razem z jego piękniejszą połową. 100 dolarów, przyjmuję czeki. Kaplica jest dostatecznie duża, by pomieścić ważne nazwiska i dostatecznie mała by kadzidlany dym niebezpiecznie wkręcał się w nos, ale to wtedy — właśnie i tylko wtedy — coś miga obok. Czy to był? Pierdolony Williamson. — Wygrałeś — to krótki szept i wskazanie brodą na młodego chłopaka, nie mógł mieć więcej niż 25, może 30 lat. Ciemne włosy, ręce pospiesznie chowane do kieszeni razem z sierścią i pazurami. Obrzydliwe. Oczy otworzone nieco szerzej domagają się reakcji. Czy ktoś zadzwonił po gwardię? Błąd. Widział przecież Barnaby'ego. Gwardia już tu jest. Nie omieszkał zresztą i teraz odszukać go spojrzeniem. Niemym i mdłym. Bez wyrazu, bez złości, bez agresji. Plecy dotknęły oparcia ławki. Odpowiednio blisko, by był widoczny, odpowiednio daleko, by okazać szacunek rodzinie zmarłego. Konwenanse były wszak podstawą dobrego wychowania. Wieniec już dawno został złożony, świeczka odpalona (knot Richarda zawsze płonie), a perfumy żony Saula dostały się cienką nitką prosto do nosa Benjamina. Włoska skóra pachnie najładniej, Williamsoni wiedzieli o tym doskonale, ale dzisiaj ten młodszy będzie wdychał szampon czcigodnego pana nestora. Umarł nestor, niech żyje nestor. bardzo przepraszam jeśli kogoś pominąłem, a się witał! Kalam się, ale za dużo ładnych buzi zajmuję miejsce numer 7, a Richard Williamson numer 6 zgodnie z kostką widzę przemianę Pooriego |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Coraz większy ścisk, coraz więcej ludzi tłoczyło się wokół ołtarza; pogrzeb nestora rodu Carter, zgodnie z prognozami, cieszył się nie tylko dużym rozgłosem, ale przede wszystkim ogromnym zainteresowaniem. Wzrok Arlo skalał z jednej sylwetki na drugą, tym razem z większym zaangażowaniem niż kilkanaście minut temu na parkingu. Wśród gości rozpoznał prawnika z kancelarii Verity; Cain nie pełnił dzisiaj warty? Chociaż kaplica rozmiarem nie imponowała, spełniła swoją funkcje i pomieściła w środku wszystkich żałobników; Havillard nie pamiętał już, czy kiedykolwiek był na tak hucznej ceremonii pożegnalnej. Niewykluczone, że nigdy. Rzadko bywał na pogrzebach; w pracy nie mógł narzekać i na kontakt ze śmiercią, i na widok martwych ciał. Duer dołączył do niego pięć refleksji później; między jedną a drugą wiązanką (tym razem nie przekleństw) złożoną przy trumnie, między kolejną świecą zapaloną na część Wielkiej Trójcy, między kolejnymi plotkami szeptanymi przez dwie, stojące nieopodal kobiety. Wieniec nie ograniczył mu już ani widoczności, ani tym bardziej zdolności motorycznych; nie musiał się obawiać, że kwiaty rozlecą się w ręce, teraz to problem pracowników domu pogrzebowego. Nie pozwolił, by w akompaniamencie komentarza jubilera na jego ustach rozlazł się uśmiech; tym razem, biorąc pod uwagę okoliczności, byłby wyjątkowym szczerym, niestosownym do okazji wyrazem rozbawienia. Nie mógł odmówić mu poczucia humoru. - Trzeba ich pochwalić za wyczucie czasu - także zniżył głos do szeptu. – Pod warunkiem, że synonimem delegacji jest unik taktyczny. - I Mattowi, i Nicolasowi Arlo przyznać musiał jedno: wiedzieli, kiedy zniknąć z pola widzenia, mieli do tego najprawdziwszą smykałkę. Podobnie jak jego ojciec. Otworzył usta, aby coś dodać, być może podzielić się skonstruowaną pod sklepieniem czaszki myślą, ale uprzedziło go kobiece Arlo wypowiedziane znajomą barwą głosu, chociaż chwile zajęło zanim rozpoznał jego właścicielkę. W tym celu rozejrzał się za źródłem tego dźwięku, chociaż być może nie był jednym Arlo w okolicy. Widok panny Scully w sukience był zjawiskiem równie niecodziennym, co płatek hortensji na ramieniu Duera; zrzucił jednym, niedbałym ruchem dłoni ten niepotrzebny balast, jakby była to najważniejsza skaza na reputacji jego towarzysza. - Cześć, Blair. - I już chciał przedstawić studentkę jubilerowi, ale Scully nie czekała na ten akt uprzejmości, sama wystrzeliła z powitaniem. – Udało ci się złamać ten szyfr? - Szyfrem w tym wypadku był naukowy bełkot zapisany na stronach pożółkłej księgi, którą wręczył dziewczynie w imieniu Francisa. Kolejne słowa Scully zmusiły Havillarda do chwili zadumy nad feralną liczba dwadzieścia sześć; kolejna seria nieszczęść w czerwcu?; pytanie, które nie padło. Ponad ramieniem Blair objął wzrokiem przeciskającą się przez tłum Annikę; na tle wszechobecnej czerni wydała się niemal równie blada, co pan Carter. W ramach niemego powitania, usta wykrzywił w delikatnym grymasie imitującym uśmiech, ale jeszcze-pani Faust zniknęła z zasięgu jego spojrzenia, zanim ich oczy znalazły się na takiej samej wysokości. - Jestem pewny, że pilnowaniem drzwi zajmie się niebawem ktoś inny - stanie na bramce w zatłoczonym klubie nie było mu obce, ale nigdy nie pełnił podobnej funkcji w kaplicy. – Usiądźmy - zaproponował; w złym tonie było stać, pomimo kilku wolnych miejsc z tyłu. Skonsultował swoją inicjatywę z Phillipem i Blair. Tłum nieco się przerzedził; zebrani zajmowali miejsca w ławkach. Havillard podążył za ich przykładem; usiadł w ostatniej od prawej strony (miejsce nr 32). – Rozumiem, że masz chusteczki? - zapytał szeptem Duera, przed tym zanim usiedli i za nim w przestrzeni, ponad szmerami i szeptami, rozbrzmiał chór, zamykając usta niemal każdemu, kto zdecydował się towarzyszyć Wesleyowi w ostatniej podróży. Wolał się upewnić. Na wypadek, gdy pozwolił sobie na chwile wzruszenia. Nie mógł bagatelizować wyczuwalnej w powietrzu podniosłości. Phillipowi rezerwuje miejsce nr 31 |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
O tempora, o mores! Nie odparłem. Rachityczne drgnięcie w kącikach ust — ćwierćuśmiechem numer dwanaście obwieszczam światu ważkość umowy — i krótki uścisk dłoni przypieczętowują spisany dymem zakład. Ben nie wierzy w cuda, chociaż jeden właśnie dogasza papierosa o pokrywę kosza; za kilka minut Wesley Carter nadal będzie martwy, a uniwersalna prawda wiecznie żywa — Richie Williamson wie rzeczy. Im szybciej Verity zrozumie, tym szczęśliwszy w życiu będzie. Wzrok cierpliwie przefiltrowuje rzeczywistość — dziś nie ma listy obecności i pytań o godność (połowa z kręgowców zostawiła ją na Balu Magicznej Rady), ale drobne ptaszki—fraszki same wykwitają przy układanych w głowie nazwiskach. Pani Bloodworth, którą witam lekkim skłonieniem głowy; Johan wraz z małżonką—kuzynie—stać—cię—na—więcej; wreszcie moje własne, osobiste rodzeństwo. Barnaby i Charlotte w ślad za rodzicami; pochód oprawców i ich ofiar. Wszyscy w czerni, każde nienaganne, z wieńcem, który dołącza do kurhanu kwiatów — wkrótce będą równie martwe, co człowiek pod nimi. Za kilka chwil zapach stanie się nieznośny; wychwycony kątem oka ruch to Annika, która jako pierwsza pada ofiarą trupiej woni wieńców. Nie komentuję; kontempluję (i chybiam — prosto w twarz, która brzmi znajomo). Słodka Aradio, która rozpala mój knot wiecznym płomieniem; zdradź mi — co robi agent federalny na pogrzebie nestora? Obserwuj, Murphy; ja za to chętnie znów posłucham. Chwilowo Bena, który nad świecą wygłasza peany; w odpowiedzi mam tylko: o rany. Czerwony ognik na świecy oplata przesunięty nad niego palec — czy to zły moment na odwrócenie się w stronę rodzeństwa z cichym a wy co, dalej ze zwykłym płomieniem? Akt pierwszy, scena druga; Verity milknie, jego kwestia dobiega do mety — czas na przekazanie sztafety. — Bez wątpienia, bez dwóch zdań — więc dlaczego wciąż mówisz, Richie? Bo muszę mieć ostatnie słowo. — Niech szczerość intencji żałobników zapewni spokój jego duszy w cieniu Piekielnego tronu. Gdybym nie był sobą, byłbym Domyślam się, co poluzowane zostało przed balem; rozplątany knot kłamstw zostawia na nitce brzydkie wgłębienia — Vittoria, mam rację? — i nieważne, jak bardzo ją napną — nigdy nie pęknie. W przeciwieństwie do cierpliwości któregokolwiek z porywczych Carterów, kiedy tylko dostrzeże skromną delegację rodziny Lanthier. Ronan — sto dolarów nie moje — i Jackie — Ben mógłby urwać kolejne pięć dych, nazwisko się przecież zgadza — są ostrożni; ostrożność to nie niewidzialność. Ciekawe, czy bezimienny (chociaż wygląda, jakby imię miał szlachetne; co za szkoda, w pakiecie z takim defektem) mężczyzna wskazany przez Bena o tym wie? Pazury, łapy, bingo — Richie Williamson zarobi nawet na śmierci. A nie mówiłem?, za błyskiem satysfakcji podąża obłok pogrzebowej zadumy; Georg Friedrich Händel w połączeniu z łysiejącym czubkiem głowy nowego nestora rodziny Carter sprzyjają refleksji na temat przemijania. zajmuję miejsce numer 6 mam kość 66 (Szatan confirmed) — wespół z percepcją na II (+20) oraz podpowiedzią Bena, dostrzegam imiennika i myślę: Poor—ie |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Philip Duer
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 8
TALENTY : 30
Uroczystość jedna z wielu; dla Duera w pełni neutralna, nie niosąca za sobą emocjonalnego bagażu. Kwiaty w imieniu ojca — i reszty rodziny — złożone, świeca w intencji zmarłego zapalona, powaga na twarzy starannie przywdziana i zachowana. Czarna msza, odprowadzenie zmarłego na miejsce spoczynku i koniec obowiązków reprezentacyjnych. Śmierć była ponad podziałami, ale Philip nie zamierza nadto wykorzystywać gościnności (i cierpliwości) Carterów — przyjęcie pożegnalne, a zarazem wspomnienie nestora zostawi jego rodzinie i bliskim. Niespodziewany głos z okolic lewego ramienia przywołuje spojrzenie, mimo że to nie jego imię wybija się na pierwszy plan. Czarny beret na głowie i bezpośredniość w tonie. Twarz kompletnie pozbawiona imienia i nazwiska. Philip nie zadaje sobie trudu, żeby przedrzeć się przez chaos własnej pamięci — mało prawdopodobne, żeby spotkali się w przeszłości, co młoda kobieta zaraz potwierdza, wychodząc z inicjatywą i przedstawiając się. — Philip Duer — odpowiada pannie — na mężatkę nie wygląda — Scully. Nazwisko nie jest mu obce, widuje je w kuchni Arlo częściej, niżby chciał odkąd stara się uważać na to, co je. Z tych Scully? Nieważne, zapyta Havillarda już w samochodzie, o ile nie zapomni. — Miło poznać, choć okoliczności dalekie od idealnych. Kurtuazja w dawce iście homeopatycznej musi wystarczyć. Blair zwraca uwagę na szczegół, któremu on wcześniej nie poświęcił ani jednej malutkiej myśli — faktycznie, prawdziwy zbieg okoliczności! Ostatnio sporo ich w Hellridge i nawet Duerowi wszystko to powoli zaczyna zgrzytać — Piekielnik nie pokrywa rzeczywistości odpowiednią ilością smaru. Zresztą czy Johan przy ostatnim spotkaniu wprost nie twierdził, że propagandówka Kościoła i Kręgu mija się z prawdą odnośnie ostatnich nieszczęść? Jak na zawołanie we wnętrzu kaplicy i w polu widzenia Philipa pojawiają się państwo van der Decken. Jeszcze kwadrans i Duer zacznie przypominać pieska z deski rozdzielczej — podobnie kiwa głową, dlatego czas najwyższy zająć miejsce gdzieś na uboczu. Chyba podobne zdanie na ten temat ma młody mężczyzna, który przesuwa się prawie pod ścianą i nie byłoby w tym niczego szczególnie interesującego, gdyby nie pewien szczegół. Dłonie, które pośpiesznie stara się schować w kieszeniach. Można było spodziewać się, że pogrzeb Cartera wyciągnie z lasu przeróżne indywidua... Były jednak granice. Obrzydliwe, a od obrzydliwości najlepiej odwrócić spojrzenie. — Od kiedy do kaplicy — głos wciąż ma ściszony, ale krótki gest podbródka jest jasną podpowiedzią, co ma na myśli — nawet jeśli przedmiot uwagi usilnie stara wtopić się w najciemniejszy kąt — wpuszcza się zwierzęta? To chyba nie jest zaraźliwe? Uosobienie tolerancji w pełnej krasie i czarnym garniturze. Blair nie sprawia wrażenia, jakby miała w planach opuścić ich towarzystwo. Philip jeszcze nie wie, co o tym sądzić, ale przepuszcza ją przed sobą i ustępuje wcześniej upatrzone miejsce w ławie. Może usiąść obok niej — Scully nie wygląda, jakby w trakcie ceremonii miała zasmarkać mu jedwabną chusteczkę. — Nie mam — odpowiada krótko na pytanie Havillarda, obserwując z pewnym znudzeniem pochód do pierwszych rzędów. Przoduje w nim Verity, który prawdopodobnie zastępuje u boku Williamsona jego nieobecną żonę — ewentualnie jest wykonawcą testamentu zmarłego — skoro postanawia chuchać w kark samej małżonce nowego nestora Carterów. ustępuję miejsce nr 31 Blair i zajmuję miejsce nr 30 percepcja na zwierzokształtnego: 80< 68+5+30 |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : deadberry
Zawód : jubiler, zaklinacz
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Czy spodziewałam się, że pogrzeb nestora przyciągnie aż tak wiele ludzi? Odpowiedzi są dwie. I tak i nie. Tak – bo to nestor. Nie – bo to Carter. Stojąc jeszcze i modląc się nad trumną, widzę kątem oka wlewający się czarny tłum, który powoli zajmował swoje miejsca. Oczy, dość rozbiegane, rozpoznały Annikę, której odpowiedziałam dokładnie takim samym skinieniem głowy. Obok niej stał Johan, którego również powitałam krótkim skinieniem, i jego żona, której osobiście bodaj nigdy nie poznałam. Powinnam bardziej skupić się na modlitwie i wsparciu rodziny, jednak nie mogę pozbyć się tej myśli, że w takim tłumie łatwo, żeby komuś przyszło do głowy wspaniałe odpierdolenie czegoś. Czego konkretnie? Nie mam pojęcia. Ale odkąd wiem, że są dzieciaki, które są w stanie wskoczyć za Lilith w ogień (a tak się składa, że tutaj zapłonęło tego ognia dość sporo, również barwy niebieskiej), tym mniej czuję się bezpieczna. Nie mogę jednak obsesyjnie rzucać rytuałów na każde miejsce i każdy przedmiot, wtedy dopiero pojadę do sanatorium z biletem w jedną stronę i już nie wrócę, bo mnie tam, kurwa, zamkną. Dlatego zostaję zawieszona na czas obserwacji. W kieszeni ciąży mi Glock nie bez powodu. Valentina Hudson i Penelope Bloodworth, dwie kobiety z którymi rozmawiałam na temat pogrzebu, również się pojawiają, składając wieńce. O ile co do pierwszej nie mam zastrzeżeń (poza dziwacznym spojrzeniem na estetykę; najwidoczniej „organizatorzy”, czy jak im tam, tak mają), tak względem Penelope wciąż jestem ostrożna. Od naszego ostatniego spotkania w jaskini nie wykazywała żadnych durnych zachowań, ale to jeszcze nie znaczy, że jej zaufam. Muszę porozmawiać o niej z Frankiem; odniosłam wrażenie, że się znają. Swoją drogą, Franka tutaj nie dostrzegłam. Z ramienia Kowenu widzę, jak Maurice stoi obok swojej panienki, a obok tejże panienki stanął Murphy. Jestem wręcz zdumiona, że przyszedł. Nic do niego nie mam, jest świetnie wyszkolony, ale nasze ostatnie spotkanie skończyło się dość… różnie. No i Sebastian. Dostrzegam, jak zjawia się pomiędzy ludźmi i coś, niewypowiedziane coś sprawia, że kolejny oddech jest również oddechem pełnym ulgi. Coś spadło mi z serca, ukłuła mnie pewna świadomość, że nie jestem sama, chociaż przecież otaczało mnie mnóstwo ludzi. Kącik ust drga, kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, na krótką jednak chwilę – za moment odchodzi, a ja powoli przemieszczam się z rodziną w stronę ławek. Kościelny wypełzł już na ołtarz, żeby odpalić świece i kadzidła, organy zaczynają grać, a ja w trakcie swojej ścieżki dostrzegam jeszcze Orlovsky’ego i Morleya, czymś zaaferowanymi. Czym? Nie mam pojęcia. Nie muszę mieć, bo kiedy zerkam jedynie na ławkę, aby dobrze ucelować dupą na siedzisko (jeszcze mi brakuje tylko durnej plotki, że albo jestem łamagą, albo mdleję na pogrzebach), dostrzegam Scully. Jej widok szokuje mnie na tyle, że na moment zapominam o tym, że miałam usiąść. Za mną siadają Benjamin i Richard, których tymczasowo ignoruję spojrzeniem, bo cała moja uwaga skupia się na niej. Za mną pojawia się Sebastian, podchodząc do miejsca obok Benjamina, a ja, spoglądając na niego krótko, daję mu tylko sygnał wzrokowy, aby obejrzał się za siebie. W ostatniej ławce siedzi jebana Scully. Co ona tu robi? Po tym, jak niemal mnie zabiła, ma jeszcze czelność się tu pojawiać? Każdy z nas powinien mieć ją na oku. Spośród nich wszystkich, to ona jest najbardziej niepoczytalna. Nie niepokoi mnie tak nawet obecność Ronana z żoną (po krótkiej wymianie listownej zdążyłam dojść do wniosku, że może jeszcze do czegoś dojdziemy), chociaż gdy ojciec ich dostrzeże, jestem, kurwa, pewna, że rozszarpie ich na strzępy. Odrywam spojrzenie od Scully, żeby wielmożnych panów Benjamina i Richarda tym razem spojrzeniem już zaszczycić. Witam ich również krótkim skinieniem głowy, nim zajmuję miejsce. Oby to nie była masakra. Lucyferze, miej nas w swojej opiece. Zajmuję miejsce H, a Sebastianowi klepię miejsce numer 8. Rzut na percepcję jest nieudany, więc nie widzę futerkowego problemu Rysia (i bardzo dobrze). |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Treny i woalki, białe kwiaty i czarne wstęgi, wielkie nazwiska i wielkie smutki; wszystkim nam albo wszystko jedno, albo wszystko nas boli; głowa, dusza, du— Wróćmy do poprzedniego. Wróćmy do wymienianych pokrótce spojrzeń, czasem powitań, innym razem tym kwaśnych grymasów — po zaliczeniu wszystkich trzech mogę skierować krok w stronę ławek. Rodzicielska ostoja tego dnia wyjątkowo wydaje się przydatna; ojcowskie ramię i moje ramię oplecione wokół niego to przyjemny widok solidarności, powiewające wieńce z ostatnim słowem o tejże właśnie — solidarności, modlitwie, pamięci, tęsknocie — ciekawe co by się stało, gdyby szanowny Wesley Carter nagle podniósł się z drewnianego pudła, chwyciłby za tą swoją wielką giwerę i— Wrota piekieł muszą być przyjemne, wejście smoka nabiera nowego znaczenia, choć nadal prawie milczymy; szepty i półsłówka to oprawa muzyczna preludium do wzniosłej chwili, która czeka na nas wszystkich. Kiedy kwiaty staną się stosem, niemal tak dużym jak ten pogrzebowy stworzony z pomocą łopaty i siły ludzkich mięśni — wtedy wyciągnę chusteczkę i udam, że ocieram mokry kącik oczu. Tak wypada. Zwłaszcza, jeśli kilka dni wcześniej wybierało się kolor obrusu na żałobny, stypowy stół — między grafitem, atracytowym, hebanowym, gorzką kawą, marengo, smolistym a sadzą angielską — różnica jest ogromna. Chusteczka wycierająca iluzję łzy to warunek konieczny. Wzrok lawiruje przez jakiś czas; po buźkach i smętnych oczach, po wyprostowanych plecach i mocnych uściskach dłoni nad ławkami, które na jakiś czas zamkną nas w swoich okowach i skażą na to co wzniosłe i nieprzyjemne. Kolejno zapalane świece pieczętują modlitwy — te szeptane, te mówione tylko w obliczu własnych myśli, też te, które wcale nie padają; intymny charakter to coś, co daje dużą swobodę możliwości. Kiedy tatuś siada na miejscu z końca ławki, i ja mam w końcu zająć swoje, dopada mnie to dziwno—śmieszne wrażenie; dokładnie wtedy, kiedy wzrok przesuwa się po twarzy kogoś jeszcze, nie z Kręgu, a chyba ze… sklepu? Odwracam głowę prędko do przodu, Judith Carter wita mnie swoją bladą buzią smutku. Odwracam w bok i staram się nie wywrócić oczami na widok Bena pochylającego się w kierunku Richarda Williamsona z jakąś rozbawioną swobodą na twarzy. Odwracam w drugi — starając się znaleźć Charlotte i jej brata; dopiero kiedy wzrok napotyka wzrok, ten należący do dziewczyny, uśmiecham się niemrawo, by chwilę później zakotwiczyć oczy w trumnie na katafalku. Niech mu ziemia lekką będzie. Tak chyba się mówi. ja i tata zajmujemy miejsca 1 i 2; Richard Hudson 1, ja 2 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Muzyka powoli rozbrzmiewała z kościelnych organów, gdy kolejni żałobnicy powoli zjawiali się w kaplicy, aby złożyć hołd zmarłemu. Lubiła dźwięk organów, to jak się niosły po pomieszczeniu, jak melodia odbijała się od ścian i zostawała ze słuchającymi na dłużej. Świece rozpalały się większymi płomieniami - złoto, niebieskość i czerwień. Każdy miał swój powód, aby się tutaj zjawić. I tylko on sam wiedział czym się kierował, aby nadal pozostawać na całej ceremonii. Wyczuła baczne spojrzenie na swoich plecach, a kiedy podążyła wzrokiem wśród zebranych dostrzegła jak Judith Carter krzyżuje z nią spojrzenia. Od ostatniego spotkania wiedziały o sobie i wyczuwała wrogość. Nie miała zamiaru być jej wrogiem. Zwyczajnie zaufała temu, któremu ufać nikt już nie powinien. Zawiódł ich wielokrotnie i mamił, a oni jak dzieci ślepo za nim podążali. Nie ich wina. Ufali mu całym swoim sercem. Tak jak ona ufała Matce. Patrząc jak goście zajmują miejsca w ławkach, szukała też dla siebie jakiegoś. Najlepiej na tyłach. Nie była ani bliską znajomą ani przyjaciółką rodziny, tylko twarzą w tłumie. Wybrała ostatni rząd ławek, tak samo jak Philip Duer i Blair, którzy usiedli po drugiej stronie. Przechodząc do miejsc minęła Kierana. Ostatnio dość często go widywała, a wspomnienia z lat młodości powróciły ze zdwojoną siłą. Przeszłości nie dało się zmienić, ale mogła być świadoma teraźniejszości, która wystawiała ją na wiele prób. Mimo to, nie uciekła od niego wzrokiem, a jedynie niemo wskazała na wolne miejsca. Zajęła jedno z nich, w ciszy licząc na to, że zajmie to obok niej. Zapach kadzideł był mocny, uderzył w zmysły kobiety kręcąc w nosie, ale nie na tyle, aby musiała ukrywać kichnięcie za pomocą chusteczki ukrytej w wyjściowej torebce. Jednak ich aromat sprawiał, że poczuła się senna, a może nawet bezpieczna w ich otulającej miękkości i stałości. Były elementem niezmiennym. Możliwe, że zmęczenie zrobiło swoje i kiedy usiadła, a przyjemna muzyka organ splotła się wraz z kadzidłami w jedność, zapragnęła zwyczajnie odpocząć. |Zajmuję miejsce 28 i rezerwuje 27 dla Kierana Rzut na kość zdarzenia - klik |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Każdemu na koniec jego własny dowcip. Kto to powiedział? Palce mimowolnie pogładziły knykcie zaciśniętej na przedramieniu dłoni; skóra Charlotte była chłodna, krok pewny, szminka wygłodniała krwi. Ciężkie milczenie sprzed — sprzed cmentarza, sprzed domu — kilku chwil zastąpiły pozory; Arthur i Maaike odgrywali zupełnie nowy spektakl, którego tytułu wciąż nie ustalono. Nowi nestorzy z Hellridge; sezon pierwszy, odcinek pierwszy — na stypie Carter i Williamson pewnie znikną na kilka chwil, pogrążeni w rozmowie, której treść rozpłynie się w tłuszczu spod mięska na talerzach żałobników. To dopiero za godzinę, już w Country Clubie; teraz to teraz — zapełniająca się kaplica, znajome twarze, nieznane intencje. Ze wszystkich obecnych to Ronan i Jackie zaskoczyli najbardziej — Barnaby najpierw dostrzegł panią Lanthier; od tego momentu zerknięcie przez ramię i odkrycie jej męża było tylko formalnością. Do drinka z Gdzieś bliżej ściany Richard — brat z gwardii, nie jednej puli genetycznej — przemknął pod ścianą w kierunku Charliego. Stężenie gwardzistów na metr kwadratowy przybrało na sile razem z dostrzeżeniem za Carter Sebastiana, który na uścisk dłoni i papieroska będzie musiał zaczekać do stypy — i kiedy wydawało się, że czarna polewka była gotowa, ktoś dorzucił do niej świeżej pietruszki. Murphy z okularami na nosie wyglądał, jakby miał misję do wykonania; Williamson — bez okularów, za to z posmakiem katastrofy w ustach — uświadomił sobie, że wciąż nie wykonał własnej. W przeciągu trzech ostatnich dób wypluwał gwardyjną prawdę razem z krwią; Daniel też zasługiwał na prawdę — po jego niespodziewanym awansie, wywleczenie sekretu na światło dziennie było kwestią tygodnia. Jutro; to zawsze zaczynało się w ten sposób, aż z doby robiło się sześć lat; powiesz mu jutro. Pierwsze takty organów — proszę po jednej nutce, i tak nie zgadnę — ponaglały pochód; potok czerni przelewał się przez główną nawę kaplicy, obumierające powoli kwiaty dołączały do zdecydowanie obumarłego Cartera, refleksja nadpływała razem z wrażeniem, że jeszcze sześć wiązanek i wszyscy poduszą się od nadmiaru zapachów. Powietrze na pogrzebach lubiło zastygać nieruchomo — każdy krok przypominał przedzieranie się przez melasę zmieszaną z niesubtelną porcją spojrzeń; połowa z obecnych mogła dokonywać właśnie pierwszych zakładów z samym sobą. Albo z kolegą od knota; Ben i Richie nad świecami wyglądali na odpowiednio zasmuconych, brzmieli na adekwatnie poważnych i mogli nabrać dziewięćdziesiąt siedem procent kaplicy — pozostałe trzy właśnie przesuwało się w kierunku pierwszych ławek. Rozstanie z Charlotte nastąpiło w ciszy; zdążył uścisnąć dłoń siostry, oddając ją pod opiekę młodszego brata — sam skierował się za ojcem, prosto w zasadzkę ułożoną przez przypadek, chichot losu i dwa metry kwadratowe drewna. Arthur nie zawahał się nawet sekundy; przystając przy ławce, którą zajmował Richard Hudson z córką, zaczekał, aż Barnaby usiądzie w środku — nowy nestor był żołnierzem. Wiedział, jak budować okopy. Udany początek dowcipu: Barnaby i Tina — ziemia niczyja pomiędzy dwoma punktami spornymi — oraz Hudson i Williamson (starszy); ojcowie płynnie podjęli wyzwanie ignorowania własnej obecności — Arthur miał zresztą wieloletnie doświadczenie w ignorowaniu Richardów. Williamson (młodszy) milczał przez kilka sekund; muzyka płynąca z organów rezonowała w ławce dzielonej między zwaśnionymi pośladkami i obnażyła największą wadę muzyki klasycznej — właściwości anestezjologiczne. Istniał tylko jeden — jeden, jedyny — sposób, żeby pobudzić tętno; ramię przywarło do ramienia, głowa obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni, różnica wysokości zniwelowana została lekkim nachyleniem w kierunku ucha Valentiny — Barnaby spojrzał prosto w ładny kolczyk i— — Często tu przychodzisz? Szept wynaleziono na dokładnie takie okazje. Zajmuję miejsce numer 3 obok Valentiny; miejsce numer 4 przeznaczam dla Arthura Williamsona. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Zbierający się w cmentarnej kaplicy tłum zlepia się w jedną, czarną masę. Nie na wszystkich twarzach dostrzec można przejmujący smutek. Większość tych ludzi - w tym ona sama - wcale nie znało starego Wesleya. Czarownik miał z dwieście lat, o jego poczynaniach uczyła się z guwernantką, recytując daty objęcia przez nestorów swoich funkcji pod groźbą przecięcia pleców pasem, ale czy to znaczy, że mogłaby stwierdzić, że go znała? W wąskim przejściu robi się zator. Jest chwila, aby sięgnąć wzrokiem nieco dalej. Nieznacznie ściąga brwi na widok Charliego - co on tutaj robi? Nie wygląda ani na przyjaciela Carterów, ani też na zapalonego myśliwego, by się ze staruszkiem, czy chociażby Judith znać. Tuż obok wyłapuje nerwowy gest wsuwanych w kieszenie dłoni i coś z pogranicza magii iluzji. Tylko po co ktoś miałby stroić sobie tutaj żarty? Szybko przesunięta po męskiej sylwetce zieleń tęczówek ogniskuje się na męskiej twarzy. - Richie? - pada bezgłośnie, choć wie, że są nikłe szanse, by w ten sposób ściągnąć na niego swoją uwagę. Od zawsze wiedziała, że chłopak jest specyficzny, choć w gruncie rzeczy nieszkodliwy. Czyżby miał coś więcej do ukrycia? Znajomy z uniwersyteckich korytarzy zaprząta jej myśli jeszcze przez chwilę, nie orientuje się nawet, jakiż to pomysł zakwitł w głowie Barnaby. Nie zostawiaj mnie tu, mówić ma jej spojrzenie, którym obdarza jeszcze starszego brata, kiedy dochodzi do niej, kto zajmuje miejsca w rzędzie, do którego ten ją odprowadza. Pięknie, po prostu doskonale. Gdyby nie dała się rozkojarzyć, wymownie zatrzymałaby się przy wcześniejszym. Oczywiście, że da radę przetrwać trzy kwadranse stykając się z Dickym ramieniem, ale kto zwróci jej za straty moralne? - Richardzie, Benjaminie - uśmiecha się słodko do obu i zasiada w ławie. Łączy ze sobą kolana, nie układając jednego na drugie. W kościele zazwyczaj szuka miejsc wokół interesujących osób. Tych, z którymi można porozmawiać, znaleźć nić porozumienia, zaczepić. Ostatnim poznanym w taki sposób był Caspar, który mimo krótkiego opierania się przesuwanej wzdłuż łydki stopie, finalnie uległ uprzejmości jej uśmiechu. Odwraca głowę w kierunku brata i przez moment przygląda się jego profilowi, jakby rozważając podobny scenariusz. Żona nie stanowi problemu, co wie już, chociażby na przykładzie Bena, a więzy rodzinne… Czy w ich przypadku naprawdę są aż tak silne? Swoje myśli kwituje tylko niedostrzegalnym wzruszeniem ramion, bo wzrok ucieka na tył głowy pani Carter. W rzędzie przed nimi siedzi już Judith, z którą to zaklinaczka miała wreszcie okazję porozmawiać podczas sabatu. W zlepku niesionych po salonach plotek i dzięki jednej przelotnej pogawędce kobieta na swój sposób stawała się dla niej wzorem. Pozostawała zdecydowana, silna i niezależna - takie czarownice również zasługują na chwilę żałoby. I wszystko byłoby we względnym porządku, gdyby nie ten smród. - Ja pier… - rzuca do siebie na wydechu i subtelnie rozgląda się wokół, czy może kapłani nie rozłożyli gdzieś tutaj śpiewników. Teraz już rozumie, dlaczego w uprzednich wiekach, jak i dzisiaj starsze baby, wszędzie nosiły ze sobą wachlarze. Zaciśnięty w talii pasek może swobodnie aspirować do roli gorsetu, a wdzierające się w nozdrza zapachy kadzideł niczego nie ułatwiają. Dobrze przynajmniej, że siedzi, jest niższe prawdopodobieństwo rozłupania sobie głowy podczas opadania na posadzkę. Próbując jeszcze spłycić oddech, by ograniczyć wprowadzanie do płuc ciężaru kadzideł, odwraca się przez ramię, by wyłapać znów w tłumie Morleya. Jeśli ten ewakuował się na zewnątrz, nie będzie mieć oporów, by także wyjść i się przewietrzyć. | Zajmuję miejsce nr 5. Rzut na percepcję: 95 - udany |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity