First topic message reminder : Kaplica cmentarna To w tym miejscu odbywają się nabożeństwa pogrzebowe czarownic i to stąd zmarły wyrusza w swoją drogę do Piekieł. Kaplica wznosi się na środku głównej alejki, która omija ją z dwóch stron, co podkreśla jej dominującą pozycję na tym terenie. Schody prowadzące do niej wykonane są z ciemnego granitu, a z każdym stopniem stają się coraz węższe, jakby zapraszały do innego świata. Budowla ma kształt nieregularnego wielokąta, a jej dach, zdobiony delikatnymi stalowymi pentagramami, zdaje się zlewać z ciemnym niebem. W każdym rogu kaplicy znajdują się smukła wieżyczka, na której szczycie gorą małe płomienne pochodnie. Ich blask wpada przez witraże okien, rzucając na wnętrze kaplicy pulsujące światło. Wewnątrz kaplicy powietrza jest gęste od aromatu palonych kadzideł. W centralnym punkcie znajduje się ołtarz, wykonany z ciemnej czarnej, litej stali, wykończony ornamentami. Na ołtarzu zawsze płoną świece, tworząc cienie, które wydają się żyć własnym życiem na ścianach kaplicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
— Naprawdę tego nie rozumiem, Steve — mężczyzna rzucił jej pytające spojrzenie zza krzaczastych brwi. — Klienci ciągle odchodzą, a pracy jest coraz więcej. Gardłowe chrząknięcie substytuowało za krótki rechot, jak i napad kaszlu po łapczywym zaciągnięciu się dymem. — A kasy dalej mało. Ten fakt najciężej było przeoczyć. Dwadzieścia minut przed przyjazdem karawany, duet grabarzy rozmiarów różnorakich (choć dorównywała mu wzrostem, Thea potrzebowała co najmniej kilku dodatkowych tuzinów w kilogramach i wzmożonej ilości mięśni, aby równać się z posturą Steve’a), zanurzony w rozmowie i papierosowym dymie, ukojenia szukał w bezdźwięku otaczającym tyły cmentarnej kaplicy. Mimo że śmierć niosła za sobą rozległe echo, to właśnie pogrzeby najbardziej dusiły hałasem—zwłaszcza te obejmujące rodziny z Kręgu. Nietolerancja tłumów mogłaby równie dobrze być wpisana w wymagania do zawodu, gdyż zarówno ona jak i Steve zdawali się odczuwać coś na wzór reakcji alergicznej w momencie, gdy cmentarz zaludniał się nazwiskami wychodzącymi poza najbliższą rodzinę zmarłego. Thea, jednak, czuła powinność godnego reprezentowania zakładu. Steve miał znacznie inne priorytety. Chwilowe wyjrzenie zza wieżyczki na zgromadzonych zakomunikowało winność zgaszenia papierosa, otrzepania kurtki z tytoniowych szczątek, oraz dołączenie do znajdujących się wewnątrz żałobników. Drugiemu grabarzowi, natomiast, zapewniło chwilę refleksji niezbędną w skomponowaniu planu natychmiastowej ewakuacji, gdyż chwilę później oznajmiał wszem i wobec: — Idę się odlać. Rozzłoszczone, karcące łypnięcie ciemnych ślepi zdawało się go jedynie utwierdzić w słuszności decyzji o jak najszybszej ucieczce. — Pośpiesz się tylko. — wysyczała, nim całkowicie zniknął z jej pola widzenia. Znając jego skłonność do unikania niewygodnych sytuacji, zapewne powróci w chwili, gdy konieczne będzie przeniesienie trumny do grobu. I znów, pogrzebowe konwenanse spadły na jej barkach—a przypominał o tym z wolna wypełniający kaplice tłum i szeleszczące w kieszeni opakowanie chusteczek. Znalezienie zacisznego kąta, gdzie nie rzuci się nikomu w oczy, wydawało się niemal niemożliwe podczas ceremonii pogrzebowej tak prominentnej postaci jak nestor rodu. Thea przemykała między ludźmi po cichu, pogrążona w nadziei, że spojrzenie nikogo z przybyłych nie zatrzyma się na niej na dłużej, niż ułamek zblazowanej sekundy. Jej kroki w końcu ustają w miejscu, które niezgorzej odpowiada jej opustoszałym oczekiwaniom, a myśli poczynają odganiać natrętne skrępowanie na rzecz zmówienia krótkiej modlitwy. Zmarłemu Carterowi życzy przyjęcia do Piekieł i przypomina, że zza grobu łatwiej ją dosięgnąć. Płomień ożywiony dotknięciem iskry z wydobytej zapalniczki barwi się czerwienią. Ekwipunek: pentakl, zapalniczka, paczka papierosów, kluczyki do samochodu, chusteczki, łopata (na chwilę obecną w spoczynku) Ubiór: cienka, czarna kurtka z emblematem Domu Pogrzebowego Bloodworth na piersi, czarne spodnie i buty o grubej podeszwie, schowane w kieszeni kurtki rękawice Kolor świecy: czerwony |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Smutek, smutek, modlitwy. Siwa smużka znad papierosa — habemus nestorum, umarł nestor, niech żyje nestor — rozmywa się na tle nieba, które nie zamierza dziś płakać. To dobry znak; Gabriel nie roni łez nad czarownikiem. Ben myli się w tylko jednym — odwrócony pyskiem w dół Carter patrzy w stronę Piekieł, pokazując każdemu z zebranych nie tył łysiejącej głowy, ale po—prostu—tył. Jak za życia, tak i w śmierci; całujcie mnie wszyscy w dupę. Konsekwentności nikt mu nie odmówi. — Nie zakładam się, Verity — przed kapliczką, na uboczu, stanął prawnik z zezem oczu; tyle, że nie do końca. Ben wygląda nienagannie i nie mam żadnych wątpliwości — to zasługa Audrey. Właściwie nieobecności Audrey, ale wciąż: Audrey. — Jesteście spokrewnieni, masz przecieki — dzień jest długi jak wieczność; od momentu, w którym zapłonęły oczka papierosów, po zadbanym bruku przebiegło dokładnie osiem czarnych mrówek, dwie czerwone i ani jednej białej; niech mi ktoś powie, kto tak naprawdę jest mniejszością w tym kraju? Świat pod zmrużonymi powiekami nabiera na ostrości; nawet Larry Barry stojący pięć kroków od nas zyskuje odrobinę charakteru. Mamy dużo czasu do rozpoczęcia — w przeciwieństwie do Wesleya, mamy całe życie. — Dwieście, jeśli przyprowadzą barghesta. Szeptany zakład przypieczętowano popiołem z ostatniego zaciągnięcia papierosem. Za kilka minut trumnę przykryje gruba kołdra kwiatów; za kilkanaście pierwszy z obecnych poczuje osłabienie (nie ma wesela bez bójki; nie ma pogrzebu bez omdlenia). Za pół godziny nestor rodziny Carter — Wesley, nie Saul; do drugiego mam plany i nie uwzględniają spontanicznych odwiedzin u Lucyfera — zniknie z powierzchni ziemi w metaforycznym i geograficznym sensie. Śmierć bywa szlachetna, niesprawiedliwa, na pewno bolesna; tyle, że śmierć to również okazja. Wiedzą o tym ludzie, wiedzą o tym sępy. Kto na cmentarzu zgromadzi się dziś? Wieniec na kształt pentagramu, którego dzielnie strzeże Larry Barry, milczy wymownie — ktoś z komisji do spraw praw czarowników zna kogoś, kto jest kuzynem właścicielki kwiaciarni, której można było powierzyć subtelną misję przygotowania kwiatów dla delegacji z Międzystanowego Magicznego Ratusza. Jest ich sześciu — piękna cyfra — i zdążyli się rozproszyć, ale nikt nie powinien mieć złudzeń, kto stoi na czele delegatury; Richie Williamson na pogrzeb zabrał politykę, zamiast żony. W szmerze cichych rozmów pojedyncze nuty nadpisują słowa; Adagietto z Piątej Symfonii Mahlera dopełniłoby obrazu — w końcu wisi nad nami śmierć, niewidoczna jak tlenek węgla. Należy oddychać powoli, wdechami odliczając obecnych; próbuję znaleźć kogoś niepasującego, przyklejonego do obrazka, nie na miejscu, kontrowersyjnego. Maurice, którego przy najbliższej okazji powinienem podlać francuskim winem, zamiast lać łacińskimi inkantacjami, odnajduje się w tej aranżacji bez zarzutu; towarzysząca mu istotka — premiera? Opera? Richie, coś było; to nie ona? — nieco mniej. Gdzieś dalej młody Paganini — za młody, za czysty; bali się wysłać Valerio? — z wieńcem od familii cierpliwie czeka na rozpoczęcie uroczystości; znacznie bliżej nas Vittoria nie czeka na nic, stuknięciami obcasów obwieszczając światu, że śmierć może być modna. — Pani — patrzę na nią i widzę tamten list; nadzieja to podła przyjaciółka, zbyt dobrze udaje logikę. Zagęszczenie żałobników na metrze kwadratowym wzrasta — Judith Carter w towarzystwie rodziny rusza nieść Krokowi w stronę rzędu rozpalonych świec towarzyszy myśl — lubię myśleć, szczególnie za rodzeństwo — że Charlotte i Barnaby zginą, jeśli się spóźnią. Mniejsza o nich samych; mają przywieźć rodowy wieniec. — Flamma — w szóstej minucie przed rozpoczęciem głównych uroczystości, Richie Williamson wypowiada zaklęcie i staje się światłość — przebijam w tym boga. On potrzebował aż pół dnia. Czerwony płomień strzela w górę; Aradia słucha, kiedy duszę zmarłego zamykam w intencji doceń jego poświęcenie, jak i on docenił twoje. Kto doceni moje? Ekwipunek: pentakl, portfel, zaklęty pierścień z Zahunem, sole trzeźwiące Strój: czarny garnitur w stylu brytyjskim i kamizelką w tym samym kolorze, biała koszula, czarny krawat z ciemnogranatowym wzorem paisley Kwiaty: kompozycja na wzór pentagramu z bladoróżowych hortensji oraz czerwonych goździków; czarna wstęga ze srebrnym awersem: Z wyrazami głębokiego żalu (na rewersie: Międzystanowy Magiczny Ratusz) Kolor płomienia: czerwony | Flamma wybitnie udana |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Magia to dar, ale taki, którego czasem lepiej nie nadużywać. Niestety, Alisho, nie zrozumiałaś tego znaku z piekieł za pierwszym razem i spróbowałaś drugi raz. Stały się wtedy dwie rzeczy. Pierwsza - zamiast płomienia, na końcu knota pojawił się lód w jego kształcie. Nieruchomy, błyszczał niczym kryształ. Druga - na twoich dłoniach pojawił się szron. Nie skrzywdziło cię to, ale poczułaś nieprzyjemny chłód na swoich rękach. Notka od MG: Jest to ingerencja z racji wyrzuconej przez Alishę krytycznej porażki. Zamiast ognia na końcu knota, na twoich dłoniach oraz świeczce pojawił się lód. Nie ma on mechanicznych negatywnych skutków, fabularnie powinnaś jednak uwzględnić, że zmarzły ci dłonie. W przypadku jakichkolwiek pytań proszę o kontakt z Imani. Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Pogrzeby nigdy nie wiązały się z przyjemnością, na pewno nie dla niego. Przygotowany wcześniej czarny garnitur nie uwierał, za to zawiązany pod szyją krawat zdawał się utrudniać oddychanie. Nie chodziło o uroczystość ani wszelkie związane z nią okoliczności; nerwowy był już od kilku dni. Pieprzona... Niedługo później wsiedli z Florence (dobrze było jej w czerni, nie mógł zaprzeczyć) do wypożyczonego samochodu - wciąż nie mógł zdecydować się na to, jaki chce mieć w swoim garażu, więc po prostu co jakiś czas wypożyczał inny model - by udać się na miejski cmentarz. Wieniec składający się z tulipanów, lilii oraz mieczyków zamówiony w kwiaciarni i dobrany odpowiednio przez florystę dostarczony został do Mainstay Mansion jeszcze poprzedniego wieczoru. Wszystko po to, by uniknąć dodatkowych wycieczek po drodze. Nim weszli na teren cmentarza wypalił papierosa a kiep, gdy skończył, wrzucił do znajdującego się obok śmietnika. Nawet van der Decken posiadał jakiś szacunek dla zmarłych. Wesleya Cartera nigdy nie miał okazji poznać osobiście. Wiedział, o czym wspomniał Judith w jednym ze swoich ostatnich w życiu listów. Może i lepiej się stało, ale nie zamierzał tego nigdy mówić na głos. Dotarli do kaplicy, a otaczającą wszystkich wokół ciszę można było kroić nożem. Strzelba włożona do trumny obok ciała nie powinna nikogo dziwić. Nim podszedł złożyć wieniec, odczekał dłuższą chwilę. Stosunki między ich rodami, choć opierające się na dalekiej przeszłości, nie był najlepsze; pierwszeństwo przypadało innym, a wieniec ciążył w ręce. Młody Paganini, Overtone z jakąś panienką, szemrany na pierwszy rzut oka typ z... jakąś panienką (wysoką, smukłą, ładną brunetką, zawiesza na niej spojrzenie sekundę dłużej). Gdzieś dalej Ben i Riche - kiwa im głową z oddali, nie chcąc się teraz przepychać. Judith Carter odziana w żałobę, jak należało. Na kondolencje czas przyjdzie później. Niedaleko widzi i Vittorię. Wreszcie składa wieniec na ołtarzu, uwalniając ręce od niechcianego ciężaru i podchodzi do świecznika by zapalić świecę. - Flamma - mówi cicho, a płomień pojawia się w oka mgnieniu. Gdyby tylko przybrał inny kolor. Stoi tam przez kilka sekund, odliczając w głowie czas, który powinien przypaść na modlitwę i odchodzi. W kącie z boku widzi Annikę - słusznie postanowiła się nie wychylać. strój: biała koszula, czarny garnitur (spodnie, kamizelka, marynarka), czarny krawat wieniec: tulipany, lilie, mieczyki - wszystkie białe; napis na wstędze: spoczywaj w pokoju, rodzina van der Decken ekwipunek: papierośnica, zapalniczka, Florence, portfel, pentakl, athame flamma: udana kolor płomienia: 2 - niebieski Ostatnio zmieniony przez Johan van der Decken dnia Wto Maj 07, 2024 5:56 pm, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : napis na wieńcu) |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Coś się stało po wydarzeniach w jaskini. Piekielnik mówił o aberracjach magicznych, które pojawiły się moment po tym, jak Matka zabrała nas z tamtej jaskini. Co zrobili z tym mieczem? Mogłam się tylko domyślać, ale z pewnością nic dobrego, jeżeli życie straciło tylu czarowników. Myślę, że jak postawię tezę, że Gorsou nie dość, że odpowiedzialny jest za śmierć naszego Prefekta, to też za śmierć nestora Carterów i wszystkich innych, którzy w Cripple Rock ponieśli śmierć, to wcale nie skłamię. Nie mogłam być stuprocentowo pewna tego stwierdzenia, ale byłam pewna, że wkrótce wszystkiego się dowiem ja i reszta Kowenu. Na pogrzebie pojawiłam się od niechcenia na życzenie ojca. Ubrana w sukienkę, czego bardzo nie lubiłam, weszłam do cmentarnej kaplicy. Położyłam razem z rodziną wiązankę i zapaliłam świeczkę, która oczywiście zapłonęła niebieskim światłem, po użyciu prostego Flamma. Nie dałam żadnej szczególnej intencji, prócz "niechaj piekielny ogień będzie mu ciepły" i za Panem Scully ruszyłam do tyłu i zajęliśmy miejsce przy jednej z ławek. Rozejrzałam się dopiero teraz po sali, gdy mój ojciec pochłonięty został przez jego znajomego, z którym zaczął dyskutować, a ja nie miałam w zasadzie nic lepszego do roboty. I wtedy zauważyłam też ją. Stojącą blisko trumny. To ona stała u boku gwardzisty w jaskini. Czy to znaczy, że też należy do Kręgu? A więc Carter i Verity dobrali się perfekcyjnie. Wszystko zaczynało być jaśniejsze. Następnie zauważyłam też Leandra, na którego widok chciało mi się wymiotować i potem w oko wpadła mi Annika i Arlo. Zdecydowałam się więc podejść i przywitać się z jednym z nich. Faust była w towarzystwie, więc wybrałam odosobnioną jednostkę. Też nie bez powodu. Przeprosiłam ojca i również zaczęłam przeciskać się przez tłum, ale w tym czasie zdążył dołączyć do niego jakiś mężczyzna, co jednak wcale mnie nie zniechęciło. - Arlo - Uśmiechnęłam się do mężczyzny, który był moim cennym pośrednikiem w kontaktach z jego ojcem. Szkoda, że nie wykorzystał talentu z krwi swojego ojca i nie poszedł w jego ślady. Z pewnością by był dobrym partnerem do badań naukowych. Następnie wzrok mój powędrował w stronę tego drugiego. - Blair Scully - Przedstawiłam mu się, bo byłam pewna, że nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Całe szczęście było tutaj o wiele luźniej niż w obszarze bliżej trumny i można było zaczerpnąć nawet świeżego powietrza. - Kto by pomyślał... kolejny dwudziesty szósty i kolejne tragedie... - Westchnęłam ciężko, choć trudno było powiedzieć, że wyglądałam na przejętą tymi wydarzeniami. Flamma - udane, brak konsekwencji za event i za zgodą mayday ignoruję rzut na kolor świecy. ubiór: czarna gorsetowa sukienka z koronkowym kołnierzem i lekko bufiastymi rękawami; czarny beret na głowie; ciemne rajstopy; buty Mary Jane na niedużym obcasie; włosy uczesane i luźno rozpuszczone. ekwipunek: pentakl. świeca: niebieska | wiązanka: białe lilie, białe róże i białe chryzantemy, przeszyta wstęgą z napisem: "Z głębokimi wyrazami współczucia, Rodzina Scully" |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Pogrzeb nestora wydarzeniem, nawet jeżeli smutnym to nadal, wydarzeniem, na którym należało się pokazać. Teatr słów, gestów i strojów właśnie się rozpoczął. Była regularnym widzem, który znał pewne linie, zasady i kroki w tym widowisku, który każdy się zarzekał, że nie lubił, ale musiał w nim uczestniczyć. Judith Carter pojawiła się w domu pogrzebowym celem załatwienia wszelkich formalności. Penelope nie była tu tylko po to, aby oddać hołd zmarłemu i jego rodzinie, ale też, aby dopilnować, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Nie mogli pozwolić sobie na jakiekolwiek niedociągnięcia. Poranki były ciężkie, ciepły prysznic sprawił, że zakręciło się jej w głowie. Czuła się jakby łapała ją jakaś choroba, ale stan ten przechodził po jakimś czasie. Po ostatnich wydarzeniach taki stan miał miejsce. Podejrzewała, że to były konsekwencje tego, że stoczyła ciężką walkę, w trakcie której praktycznie straciła życie. Gdyby nie Matka, być może właśnie by trwał jej pogrzeb. Ubrana w idealną czerń, przełamaną jedynie sznurem pereł wkroczyła do kaplicy, za nią zaś pracownicy domu pogrzebowego niosąc ze sobą wieniec z pentagramem. Sama przyłożyła do niego rękę, tworząc wraz z innymi, które zostały zamówione na ten specjalny dzień. Kwiaciarnia “Czarna Dalia” miała pełne ręce roboty; a na tą ostatnio nie mogli narzekać. Ktoś mógłby rzec, że Śmierć sprzyjała Bloodworthom. Była im towarzyszką każdego dnia. Wieniec z lili, chryzantem oraz orchidei został ułożony obok innych, zarówno tych, o które musiała się zatroszczyć w ramach zamówienia od rodziny Carterów. Na wstędze widniał napis “Twoje życie było błogosławieństwem, Twoja pamięć skarbem. Rodzina Bloodworth”. Szybki rzut oka na przybyłych i mogła zacząć oceniać, kto przybył, aby obserwować, a kto realnie czuł żal w sercu z powodu śmierci nestora. W szeleście rozmów, w szepcie kolejnych słów, przerywanych cichym pochrząkiwaniem zbliżyła się do świec. Prawie nieme Flamma i świeca rozbłysnęła niebieskim płomieniem. Kącik ust drgnął nieznacznie. Matko, niech mu śmierć będzie dopiero początkiem. Krótka modlitwa w myślach, którą miała wysłuchać Lilith, ta sama która darowała jej życie; możliwość dalszego kroczenia po ziemskim padole. Mijając Blair, a następnie Leandra i jego towarzyszkę, przystanęła z ubocza, nadal uważnie obserwując czy wszystko przebiega zgodnie z ustalonym harmonogramem. |Udany rzut na Flamma, niebieski płomień oraz nie ma konsekwencji po eventowych Wyposażenie: kluczyki do auta, pentakl, świece Świece: niebieski płomień Wieniec: lilje, orchidee i chryzantemy - wszystko utrzymane w bieli. Strój: Link |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Nie czuł się komfortowo w towarzystwie tylu osób związanych z Kręgiem. Mógł być pewien, że dziś na cmentarzu pojawi się przynajmniej jeden przedstawiciel każdej z rodzin; bo trzeba, bo wypada, bo co ludzie powiedzą. Zawiłości relacji, jakie panowały pomiędzy tymi ludźmi cały czas stanowiły dla niego swoistą zagadkę, na rozwiązanie której nie miał ani czasu, ani chęci. Nie pojawiłby się tu, gdyby nie Carter i szacunek jakim darzył ją i, poniekąd, jej wuja. Trzymając się gdzieś z tyłu poprawił kołnierz czarnego golfu. Można by było powiedzieć, że ubrał się dziś po prostu służbowo, ale i gdy zjawiał się w kazamacie, stawiał na większy luz. Bukiet, który przyniósł nie był duży, na kwiatach też się nie znał. Prawda była taka, że kupił gotowy w kwiaciarni, zdając się na poradę kwiaciarki. W normalnych okolicznościach wybrałby po prostu coś, co kojarzyło mu się z pogrzebami; tym razem wolał uniknąć ewentualnego faux pas i oszczędzić Carter ewentualnych głupich komentarzy. Data trzęsienia w Cripple Rock i wybuchów magicznych pokrywała się z wydarzeniami końcówki lutego, a powiązanie ich ze sobą było bardziej niż oczywiste. Zaginięcie Cabota było dodatkowym utrapieniem. Kwiaty położył z boku, po czym wymawiając cicho zaklęcie rozpalił świecę, która zajarzyła się czerwonym światłem. Oby już nic nie zakłóciło twojego spokoju. Oddalił się od ołtarza, jak najbardziej do tyłu, gdzie było jego miejsce. Po drodze skinął głową Judith. Przybył tu tylko na nabożeństwo pogrzebowe. Splatając dłonie przed sobą, mimowolnie przesunął spojrzenie przez kolejne zebrane w kaplicy osoby. Ciszę zakłócały jedynie sporadyczne szepty. strój: czarne dżinsowe spodnie, czarny golf i ciemny płaszcz bukiet: różowe hortensje, żonkile, białe róże ekwipunek: pentakl, athame, flamma: udana kolor świecy: czerwony |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Ten ostatni — na najbliższą godzinę — papieros; to pierwsze — od minuty — zwątpienie. Zerwana taśma wspomnień zwinęła się w ciasny kłębek; w sześć sekund cofnął się po własnych śladach o sześć lat. Bruk cmentarza był parkietem, marsz pogrzebowy mógłby równie dobrze przekonwertować się na kankana — śmierć potrafiła zatańczyć do wszystkiego. Cisza w Broken Alley składała się ze skrawków odległego szumu samochodów, ale nad cmentarzem — za sprawą magii, woli zmarłych albo w ramach przysługi wyświadczanej rodzinie Bloodworth — cisza przypominała całun. Jedynym źródłem dźwięku było echo kroków, wyblakła mozaika słów i trzy, dwie, jedna sekunda do— — W porządku? — retoryka przerywania ciszy — co powiedzieć, żeby zagłuszyć własne myśli? W porządku, zapytał Charlotte, chociaż nic od dawna nie było w porządku; śmierć nad Hellridge przypominała wielki parasol, o który sporadycznie roztrzaskiwały się zimne krople imion. Wesley Carter byłby sporym opadem atmosferycznym, gdyby tylko deszcz miał smak whisky; odkąd odszedł, cierpiały destylarnie (za to z ulgą oddychała zwierzyna łowna). Charlotte po prawicy, ojciec dwa kroki przed nimi, Richie pewnie na pozycji — delegacja rodziny Williamson to rozsiane po planie cmentarza odłamki. Arthur powinien dziękować Beatrice Lafitte za Bal Magicznej Rady, w przeciwnym razie nestorski debiut odhaczyłby na pogrzebie — w takim układzie pozostałby tylko żal, że nie jego własnym. Ilość twarzy — nieproporcjonalna do oficjalnie—politycznych sympatii rodziny Carter — była koktajlem kilku składników; obowiązek zmieszano z pracą, pracę podlano ciekawością, ciekawość zgnieciono w moździerzu wątpliwie słusznych intencji. Barnaby na palcach prawej dłoni — chwilowo zajętej wieńcem z Aradia—tylko—wie—jakich kwiatów; florystą nie był, na ziołach się nie znał, jedynym kwiatem hodowlanym w jego mieszkaniu do niedawna była petunia, którą zresztą musiał opróżnić, bo niektóre niedopałki podjęły próbę ucieczki — mógłby policzyć ludzi, którzy osobiście znali nieboszczyka. Z Judith na czele; chwilowo odwrócona plecami, mogła przegapić dołączenie do grona żałobników trójki Williamsonów — czas na uściski dłoni nadejdzie po wszystkim, chociaż dla samego Wesleya po wszystkim było w momencie, w którym— Atak barghestów to dumnie brzmiąca, choć ćwierćprawdopodobna śmierć. W pełni prawdopodobne były tylko wzrokowe konfrontacje — Richie obok Bena (Ben obok Richiego) restartowali ogniskową spojrzenia; jeden z nich kilka dni temu życzył Barnaby'emu śmierci, drugi robił to przez połowę życia — powinni uważać z afirmacjami; w gąszczu wieńców były o jeden huk od spełnienia. Kawałek dalej Maurice z drobną blondynką u boku — miły progres; kiedy ostatnim razem widział Overtona, ten trzymał w ręce konar — rozpoczynał kalejdoskop twarzy. Vittoria za woalką; Annika za utkaną z ustronności kotarą; Johan i Florence za twardą decyzją, żeby oddać cześć zmarłemu mimo skostniałych, politycznych niesnasek — lekkie skinięcia podbródkiem na powitanie musiały wystarczyć, kiedy Barnaby, Charlotte i nowy nestor odprawiali ceremonię cichego pochodu. Po drodze Valentina, ale z Richardem Hudsonem—nie—Williamsonem; dla niej miał tylko spokojne spojrzenie, przeciągnięte aż do wyłowienia w tłumie jasnej czupryny Charliego. Poza znanym kręgiem Kręgu — twarze mniej kojarzone, ale nie mniej istotne; w obliczu śmierci wszyscy byli równi (równie bezradni). Zgodziłby się z tym Wesley; zgodził Lucyfer — kiedy wieniec dołączył do kwietnego kurhanu, a jego ciężar w dłoni Williamsona zastąpiła świeca odpalona od płomienia jednego z rozpalonych knotów, złoto ognia oznajmiło, kto przyjął intencję. Odnajdź w Piekle spokój, którego nie znalazłeś za życia. Tylko tyle, aż tyle; śmierć to sen i łaska nieobecności — ostatnia stacja po podróży z zepsutą klimatyzacją. Ekwipunek: pentakl, srebrny łańcuszek z zawieszką z zielonym opalem, kieł Cerberusa, paczka papierosów, listek tabletek na ból głowy Ubiór: czarny, trzyrzędowy garnitur, biała koszula, prosty, czarny krawat Kwiaty: kompozycja na wzór pentagramu z białych lilii przetykanych fioletowymi niezapominajkami; czarna wstęga ze złotym awersem: Zjednoczeni w żalu (na rewersie: rodzina Williamson) Kolor płomienia: złocisty | odpalam knot od losowej świeczki |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Unosi jedną z ciemnych brwi, zwracając spojrzenie ku bratu. Jego troska naprawdę bywa czasem rozbrajająca. Wcale nie jest w porządku, ani teraz, ani przy każdej innej okazji zmuszającej do trzymania się przy krewnych. Niechętnie wciska się w ramy konwenansów, pogodzona jednak z myślą, że w najbliższych miesiącach właśnie tak wyglądać będzie jej życie - na pokaz. Wybory zbliżają się wielkimi krokami, a żadne z wiszących nad nimi widm wyniku nie napawa radością. W przypadku wygranej starego Williamsona szopka trwać będzie nadal. Przez kolejne tygodnie trzeba będzie nadal pokazywać się w towarzystwie, udowadniać, że wybór był słuszny. W przypadku przegranej w domu rozpęta się burza. Oczami wyobraźni widzi już te fruwające w powietrzu talerze, drażliwość podniesionych głosów, nadmuchaną do granic możliwości oschłość. W chwilach takich, jak ta, ubolewa, że nadal nie znalazła sobie męża i nie może zamknąć się w jakichś przyjemniejszych czterech ścianach. Szczerze zazdrości Barnabie swoistej wolności i rozważa nawet zwyczajne wproszenie się do jego mieszkania, by zabunkrować się na kanapie, ale rozpatruje tę opcję jako ostateczność - nie zaś taką znowu odległą. - Nie narzekam - odpowiada więc tylko z cichym westchnieniem, dbając o to, by jej głos nie dotarł do kroczących przed nimi rodziców, choć ci zapewne za bardzo skupieni są już na wchodzeniu w swoje role. Prostym gestem poprawia jeszcze materiał czarnej sukienki. Ściśle związana w wąskiej talii paskiem o rozkloszowanej, sięgającej za kolano spódnicy. Dekolt przyzwoicie zakryty, acz ozdobiony zawieszonym na szyi pentagramem. Rękawy z półprzezroczystego materiału zapinane są u mankietów drobnymi guzikami. Twarzy nie przesłania woalką, acz upięte w niski kok włosy przystraja eleganckim toczkiem. Jedyne odstępstwo od głębokiej czerni stanowi czerwień ust - mało stosowne do okazji, obrzucone wymownie oceniającym spojrzeniem Maaike. Kaplica jest już niemal pełna, a Charlotte korzysta z okazji, by pobieżnie przesunąć wzrokiem po zebranych, by sprawdzić, ile twarzy jest w stanie rozpoznać. Nie umyka jej czająca się w kącie Annika, z którą dawno nie miała okazji zamienić słowa. Wie, że ulubiona kuzynka przechodzi obecnie trudne chwile i zamierza wesprzeć ją całą sobą. Walka z systemem i niekochanym mężem nie jest niczym łatwym. Przeciwieństwem braku miłości jest Alisha, którą dostrzega w towarzystwie swojego byłego narzeczonego, Maurice. Uszminkowane czerwienią wargi unoszą się w lekkim uśmiechu na widok tych dwojga. Jeszcze przed tygodniem przyjaciółka (od kiedy są sobie aż tak bliskie?) zwierzała się z sercowych rozterek, dziś szczęśliwa (jak na okoliczności) mogła pochwalić się towarzystwem ukochanego. Nieopodal znajduje Hudsonów, Valentina prezentuje się równie pięknie, co zawsze. Na jej widok chyba już zawsze myśli Charlotte uciekać będą do spotkania wannie, rumieńców na twarzy i słodyczy pocałunku. Blair obdarza przydługim spojrzeniem, by zaraz uciec nim gdzieś na bok. Niech no tylko Benjamin się zorientuje, że nadal utrzymują ze sobą listowny kontakt i wkurwi się nie na żarty. Nie zamierza go podpuszczać, nie teraz, nawet jeśli pozbawiony jest towarzystwa żony. Szefa spostrzega w towarzystwie Richarda, który choć przez moment sprawia wrażenie, jakby wyjął kij z dupy - skąd ta zmiana? Zatrzymują się w jednym z pierwszych rzędów, bo nie mogą sobie odmówić stania na świeczniku. Ich obowiązkiem jest oddać hołd jednemu z nestorów szanowanego rodu Kręgu, okazać wsparcie, potencjalnie zyskać także okazję do zatrzymania się na językach postronnych. Williamsonowy wieniec kwiatów spoczywa tuż przy trumnie. Odchodząc od niej wzrokiem zaklinaczka znajduje Judith, z którą musi wreszcie porozmawiać. Nie teraz, a w innych okolicznościach, kiedy smutek (smutek?) zejdzie z jej twarzy i będzie mogła podjąć się innego tematu niż pogrzebowy. Charlotte wznosi zieleń spojrzenia na ołtarz i nabiera w płuca więcej powietrza. Gęsty zapach kadzideł przyprawia o zawrót głowy, na który kobieta wsuwa dłoń pod ramię najstarszego z braci, by nie zachwiać się na tych nieszczęsnych obcasach. Niech to się już skończy. A nawet się jeszcze nie zaczęło. | ubiór: czarna sukienka o rozkloszowanej spódnicy i półprzeźroczystych rękawach, buty na wysokim obcasie, drobny, elegancki toczek ekwipunek: pentakl, Zahun (zapalniczka), paczka papierosów, czerwona szminka |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Daniel Murphy
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Śmierć w rodzinie pachnie ciastem brzoskwiniowym; ale Krąg nie ma nic wspólnego z jego rodziną. Śmierć w pracy pachnie tym samym powietrzem, co wszystko inne. Pogrzeby były koszmarnym miejscem dla żałobników, ale idealnych dla niuchających służb porządkowych (Williamson—? Co ty tu—). Zjedzenie przez barghesta to ogromna tragedia i ogromny przypadek; wszystko dzieje się w Criple Rock w bardzo ciasnym odstępie czasu. Niemagiczni nie są tak głupi, jak niektórzy czarownicy by chcieli wierzyć, a FBI nie słynie z tego, że przymyka na coś oko. (A Gwardia?) Podchodząc, by odpalić świeczkę, dostrzega Carter, ale nie jest pewien, czy wolno mu się przywitać. Oraz czy znowu nie zacznie na niego krzyczeć, więc woli w spokoju odstawić czerwony płomień, złożyć zakupiony na szybko (Ma'am, jakiś tani poproszę) bukiet i wycofać się w tył kaplicy, gdzie w spokoju będzie mógł obserwować zebraną śmietankę nestorów, gwardzistów (jak się okazuje, jest ich tu całkiem sporo) i czekać, co ciekawego opowiedzą w przemówieniach. To, czego się nie spodziewa, to Allie stojąca pod rękę z blondaskiem, który wygląda jakby uciekł z okładki tych pyziowatych magazynów oraz partnerkę w zbrodni stojącą nieopodal jego kuzynki. Wzdycha ciężko. Nie na takie rodeo się pisał. Gęsta zupa właśnie dostała dodatkową dawkę śmietanki — nie widział Richarda Williamsona od Waszyngtonu i naprawdę ucieszył się, że ma ze sobą broń. Skinął w jego stronę głową, ściągając lekko w dół oprawki ciemnych okularów. Obserwuję cię, Williamson. Nie ten Williamson. Roiło się tu od Williamsonów, Carterów, Veritych i innych takich. Promyczkiem nadziei był stojący w tłumie Charlie. Daniel domyśla się, że albo jest tu w celach służbowych, albo w ramach koleżeńskiej solidarności dla Carter. Gdyby Daniel był tu z tych samych powodów, stanąłby obok niego. Wyglądaliby cudownie męsko obok siebie pod ścianą. Ale nie był, więc w kilku krokach stanął obok Allie, a tym samym — ojej, co za przypadek? — jej eleganckiego kolegi i ich eleganckich kolegów. Nie zaczynał rozmowy; obowiązywała wciąż minuta ciszy. ekwipunek: pentakl, broń, odznaka, papierosy, zapalniczka, notes i długopis ubiór: ciemny, prosty garnitur, przysłonięta kurtką kabura przy pasku spodni i ciemne okulary przeciwsłoneczne kwiaty: bukiet w składzie; chryzantemy świeca: czerwona |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : LITTLE POPPY CREST
Zawód : NADZORUJĄCY AGENT SPECJALNY FBI (SSA); szeregowy w gwardii
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 212
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Dziś żegnają Wesleya Cartera. Cartera, który potrafił żartować i śmiać się ze swobodą, której można było mu pozazdrościć. Znając dobrze Judith i jej rodziców, Sebastian nawykł do tego wizerunku Carterów, który otoczony jest powagą i twardością spojrzenia — opryskliwością, można by nawet rzec. Wesley miał w sobie więcej pogody ducha, bywał bardziej przystępny, choć bez wątpienia był Carterem z krwi i kości. Sebastian szanował go tak, jak i szanuje pozostałych krewnych Judith. Czasy, w których śmiał się z żartów Lanthierów na temat tych drugich, ma już dawno za sobą, a jego uprzedzenie miało związek tylko i wyłącznie z jedną osobą. Dziś rzuciłby się za nią tak w ogień, jak i w przepastną noc, do której nie dociera światło Lucyfera. Mimo to nie może być przy niej, a w dłoni nie wypada mu nieść wieńca zdobionego pentagramem. Carterowie i Verity nie są we wrogich stosunkach, jednak nie są one na tyle zażyłe, by zakrzywianie rzeczywistości mogło przejść niezauważone przez zainteresowanych. Wie, że Ben złoży na grobie wieniec rodowy, dlatego ten, który ma Sebastian, opatrzony jest jedynie krótką intencją i pozostaje niepodpisany. Dziś żegnają Wesleya Cartera, a więc Sebastian musiał wziąć wolne w pracy. Dlatego zamiast to zrobić, po prostu przełożył zmianę na godziny nocne i położył się spać o siódmej. Te pięć godzin snu, na które zdobył się po pracy to więcej, niż mógłby sobie życzyć. Czuje się niemal wypoczęty, a elegancko skrojony garnitur z delikatnymi, stonowanymi zdobieniami w postaci szykownych spinek niemal odwraca uwagę od podkrążonych oczu i wystających spod kołnierza poparzeń. Niemal. Gdy wchodzi do kaplicy, uderza go lekki zaduch i otumaniający zapach kadzideł. Zapach śmierci, ale nie w tej najczystszej postaci, lecz w tej pięknie oprawionej, godnej, spokojnej. Nie było zaznać jej Gorsou, nie było zaznać jej Astarothowi. Nie będzie zaznać jej jemu. Zmęczone, ale całkiem przytomne oczy wyłapują znajome twarze, lecz jego spojrzenie natychmiast szuka tej, dla której chciałby być dziś wsparciem. Chciałby znaleźć się u jej boku. Nie może. Nie ma prawa. Jest tylko kolejną twarzą w tłumie żałobników. Idąc ku trumnie, kiwa krótko głową w geście powitalnym wszystkim członkom Kręgu, których napotyka jego wzrok. To nie miejsce ani czas, aby rzewnie się witać z kimkolwiek. Zauważa, że przy boku Bena nie ma Audrey — nie sposób to przeoczyć, gdy człowiek przyzwyczaił się, że ta dwójka zawsze funkcjonuje jak jeden, spójny organizm. Nigdy nie zawodzą w sprawianiu nienagannych pozorów. Czyżby jego żona podupadła na zdrowiu? Składając wieniec wśród stosu pozostałych kwiatów, spogląda w stronę pogrążonej w żałobie rodziny i ich również uprzejmie pozdrawia drobnym skinięciem głowy. Kiedy krzyżuje spojrzenie z Judith, sili się na lekki, ledwie widoczny uśmiech wsparcia. Jestem. Nie może jej objąć ani choć stanąć obok, ale jest tu, gdyby z jakiegoś powodu go potrzebowała. Wieniec przyozdabia stosik, a rewers z wypisanym kursywą „spoczywaj w pokoju u boku Ojca i Pana naszego”, zatapia się pomiędzy miękkie, pachnące płatki. Chwilę później zbliża się do świeczników i wita się krótkim gestem głowy z Mauricem, który znalazł się obok. Wyciąga zapalniczkę i podpala knot świecy ze szczerą intencją: Panie, przyjmij Wesleya Cartera w swoim królestwie i przynieś mu spokój oraz otocz swoją łaską. Płomień przybiera barwę słońca akurat w momencie, w którym obok dzieje się drobne zamieszanie. Chłodny z pozoru wzrok Sebastiana kieruje się w bok, ku drobniej dziewczynie, która właśnie jakimś niesamowitym przypadkiem zamroziła płomień… Flammą. Nie jest pewien, czy Maurice ma młodszą siostrę. Może to kuzynka? Nie kojarzy jej z debiutu, który przedstawiali tak niedawno młodzi czarownicy na balu, ale faktem jest, że Sebastian pamięta niewiele z zestresowanych twarzy, które tam się wtedy pojawiły. Choć jego spojrzenie wydaje się bić chłodem równym co szron pokrywający drobne dłonie, lekki, serdeczny uśmiech zupełnie stapia to wrażenie. Pokryta drobnymi bliznami dłoń Sebastiana wyciąga się w stronę młodego dziewczęcia, przekazując jej zapalniczkę. — Magia bywa kapryśna. Proszę. — Czeka cierpliwie, aż dziewczyna złapie za zapalniczkę, by rozpalić jedną ze świec obok. — Tym razem Lucyfer z pewnością przyjmie twoją intencję. — Lucyfer, nie Lilith. Lilith nie ma prawa przyjmować intencji za zmarłego, który schodzi tam, gdzie ona nie ma już wstępu. To dlatego płomień się zbuntował. Być może powinien zaczekać, aż dziewczyna odda mu zapalniczkę, jednak jego uwagę od niej odwraca głos Judith. Sebastian, gdzie jesteś? Ogląda się przez ramię i już formuje usta w odpowiedzi. Tutaj. Ale Judith stoi przy trumnie, spory kawałek stąd i jej uwaga zupełnie nie skupia się na nim. Gdzie byłeś wcześniej? Gdzie byłeś?! Głos Lyry wypełnia mu głowę, dochodząc z innej strony, a Sebastian marszczy brwi i cofa się spod świeczników, starając się zachować spokojny krok. To nie pierwszy raz. To samo przydarzyło mu się na balu. Głosy, które nie istnieją, głosy, które chcą doprowadzić go do szaleństwa. Staje na uboczu, dość blisko wyjścia, by móc zaczerpnąć powietrza, gdy chaos w głowie go przerośnie. I dość blisko środka, by nie popełnić faux pas. Ekwipunek: pentakl, portfel, kluczyki od Rolls Royce'a, fajki, Strój: czarny garnitur trzyczęściowy i krawat, biała koszula Kwiaty: wieniec z chryzantem, orchidei i hortensji ze wstążką z napisem: spoczywaj w pokoju u boku Ojca i Pana naszego Kolor płomienia: żółty K6 na konsekwencje po evencie: 3 - nic się nie dzieje Konsekwencje po evencie, przebywanie w tłumach, tura bez rzutu 1/3 |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Tłum gęstnieje, stos kwiatów również. Ten dzień to las głów, ciche, oszczędne powitania. To tylko uśmiech rozświetlający twarz na nic nie znaczącą chwilę, zanim znów przygaśnie, stosownie do okazji. Raz po raz, przy każdej mijanej, znajomej — i przyjaznej — twarzy. A tych znalazła tutaj więcej, niż się spodziewała. Nie zamieniła słowa z żadną z nich, nikogo tak naprawdę nie zaszczyciła swoim towarzystwem, bo marna dziś z niej towarzyszka, zdegradowana do roli rozmodlonej kukły zapatrzonej to na wystającą z trumny lufę Cartera, to na rosnące w siłę różnokolorowe płomienie świec. A pośród ich ognia tylko jedna, zimna anomalia. Ledwie jeden rząd dzieli Annikę i parę gołąbeczków, jednak nie podchodzi już ani kroku bliżej. Gdy rozgląda się dłużej, miga jej w morzu twarzy charakterystyczny wąs, który poznałaby choćby na końcu świata Nadnercza ściska nagła potrzeba, by doprawić dzień dawką katecholamin. Duszno Niewiele potrzebuje, by przywołać w pamięci najgorszą noc życia — wystarczy tylko spojrzenie i westchnięcie jedno z tych ledwie dostrzegalnych, by Annika szybko zapragnęła znaleźć się gdzieś indziej. Gdziekolwiek. Najlepiej na drugim końcu kaplicy. Szybkie rozeznanie, ułamek chwili na wyłowienie wzrokiem kogoś, z kim dzieli jakiekolwiek lepsze wspomnienie — o to nietrudno, gdy znajduje spojrzeniem trójkę stojącą przy samych drzwiach; Havillard–Duer–Scully. Mocne trio, ale to nie tam zmierzają jej kroki. Johan. Do niego idzie, przeciskając się pomiędzy ławkami w akompaniamencie niemal bezgłośnego przepraszam. Wreszcie dociera na miejsce. Zaciśnięte usta nie spieszą się ze zdradzeniem powodu swojego zaniepokojenia, blada twarz jest oszczędna w mimice, a paznokcie zaciskają się twardo na przedramieniu brata po stronie przeciwnej do pięknej małżonki. Tutaj pozostanie do końca ceremonii, a van der Decken jeszcze przez połowę stypy będzie rozmasowywać pozostawione mu przez siostrę, przekrwione pamiątki. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Jacqueline Lanthier
ANATOMICZNA : 21
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 15
Przyciszone radio grzmiało melodiami z listy dziesięciu największych hitów nadchodzącego lata, rozmazana zieleń Cripple Rock ewoluowała w ceglane elewacje Broken Alley, las przeistoczył się w miasto. Tylko zwątpienie trwało tam, gdzie o poranku — w oczach, linii ust, głębokim kraterze zmarszczonego czoła Ronana. Wiem, kochanie. Decyzja musiała dojrzewać w nim od dwóch dni, w rozśpiewanym milczeniu lasu i rozkrzyczanym towarzystwie bliźniąt. Wyrwana z pędzącego życia terminów, planów i projektów, zatrzymana przez nieprzewidzianą bezczynność czekania, za późno zauważyłam symptomy — żeby dostrzec prawdziwe emocje, trzeba mieć na to czas. Wieczorem powiedział: Jackie, nie ma mowy, nie pojedziemy. Rano zapytał, czy uprasowałam koszulę. (Czekała w sypialni gościnnej, razem z niewielkim bukietem.) Wybór pomiędzy szacunkiem i niesnaskami powinien być trudny — w przeciwnym razie nie byłby wyborem. Wahanie Ronana było zatrutym owocem z drzewa wyhodowanego na niesłusznych oskarżeniach i konfliktu starego tak, że powinien udać się na zasłużoną emeryturę. Śmierć Wesleya wprawiła w ruch wiele drobnych kamieni; lawina wciąż nie nadeszła, ale wystarczyłby osamotnienie nieostrożny krok na naruszonych fundamentach, by proces erozji przeistoczyć w ruinę. Oswajanie rozpoczyna się od dotyku. Przez całą drogę nie odsunęłam dłoni; Ronan zmieniał biegi, jakby te ponosiły personalną odpowiedzialność za śmierć miotu, ale lewa dłoń trwała w zgięciu łokcia do samego końca. Dopóki śmierć nas nie rozłączy; ślubowanie nie było precyzyjne — na kilkanaście sekund rozłączył nas martwy Wesley Carter i parking pod cmentarzem. W oceanie czerni dwie odosobnione krople nie powinny zostać zauważone — wsunięta pod ramię Ronana dłoń wystukiwała łagodny rytm. Wolno, wolniej, cicho, ciszej; nie musimy się spieszyć. Nikt na nas nie czeka, niewielu nas tu chce, nieliczni podświadomie pragną właśnie tego — nacięcia w płótnie zadumy i ciszy. Ostrych odłamków zarzutów wystrzelonych w delegację złożoną z męża i żony, nie Lanthiera i Lanthiera. Ostatnia prosta zaczęła się w opuszkach zaciśniętych na ramieniu palców — Ronan powinien zostać na uboczu, z samego tyłu. Ta część — artystyczno—florystyczna — należała do neutralnego ogniwa ukutego ze złota i wsuniętego na palec prawej dłoni. Odebrany z dłoni męża bukiet był niewielki, ale schludny; neutralność to podatne na rozdarcia słowo — żadne z nas nie miało szwajcarskich korzeni — ale dziś zawierzyliśmy mu całą dobrą wolę. Bez zbędnego rozglądania się na boki — Krąg naokoło; plotki na okrągło — dołożyłam bukiet do wzrastającego stosu kwiatów. Intencja podarowana świecy miała być krótka i złożona w imieniu oboje; niech Lilith ma wobec twojej duszy litość, której zabrakło Jemu. Niebieski płomień wytopił z opuszków palców wahanie. Dla rodziny Carter nie mam niczego, poza współczuciem; z doświadczenia wiem, że żałoba wymaga samotności, inaczej będzie wracać, jak niedoleczona angina lub katar. Analogiczne objawy posiada nienawiść, ale przecież nie ją dziś pochowają. ekwipunek: pentakl, chusteczki, złota obrączka na palcu, zestaw dziecięcych plasterków z Jetsonami ubiór: czarna, prosta sukienka z koronkowymi rękawami, niewysokie obcasy, toczek z siateczką przysłaniającą kawałek oblicza, czarna kopertówka na srebrnym pasku kwiaty: bukiet utkany z białych lilii gdzieniegdzie przetykanych główkami nie mniej białych orchidei; czarna szarfa z białym awersem: spokój Twojej duszy — R. & J. Lanthier świeca: niebieski płomień |
Wiek : 31
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : specjalistka chirurgii, magiczny genetyk
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Śmierć to śmierć. Tak się mówi, dopóki nie umrze ktoś naprawdę bliski, z kim planowało się całe życie albo to życie spędziło. Wtedy różnica spada z — hatfu — nieba prosto pod buty wciąż noszące ślady cmentarnego błota; od tego momentu zaczyna się żal. Żal każdej odebranej godziny, każdej niewypitej kawy, nie obejrzanego filmu, nawet kłótni, których nie było. Później pojawiają się pretensje, których nie ma komu wykrzyczeć. Po nich nadchodzi moment wyparcia; żałoba, w przeciwieństwie do raka, ma pięć stadiów i jest uleczalna. Z wahania nie mogła uleczyć Ronana nawet Jackie. Długie palce na czarnym materiale marynarki — była za ciasna albo to on napęczniał od tłumionego gniewu — wystukują znajomy rytm. Krok, spokojnie, krok, spokojnie; wnętrze samochodu to wspomnienie utkane z długich momentów ciszy i inkantacji mamrotanych pod nosem przekleństw — albo to świat sprzysiągł się przeciwko im, albo dziś każdy jeździł, jakby wygrał prawo jazdy w paczce Skittles. Gdyby w drodze na cmentarz odhaczyli stłuczkę, problem małego kalibru zastąpiłby ten wykurwiście wielki, zgromadzony nad trumną nieświętej pamięci nieboszczyka. Lanthier na pogrzebie Cartera to katastrofa na skalę lokalną; wkurwiony Lanthier na pogrzebie wkurwionych krewnych Cartera to mina przeciwpiechotna, w którą ktoś na pewno wdepnie — ilość wylakierowanych butów na metr kwadratowy kaplicy działała na niekorzyść saperów. Ten najbardziej doświadczony właśnie idzie obok i dokładnie wie, co robić — odkąd zmarła siostra Jackie, kaplica nie przeszła remontu; chyba nie zmieniła się nawet od śmierci Deirdre. W ciszy absolutnej — Ronan słyszy tylko szum krwi; ma ją w uszach, w sercu, w napęczniałych żyłach, których sine węże wypełzają spod mankietów niedorzecznie niewygodnej, wyjściowej koszuli — odnajdują wolne miejsca na samym tyle; tak blisko wyjścia, jak możliwe — tak daleko od mozaiki twarzy z Verity—Williamson—Carter—Paganini—Bloodworth—Scullycodochuja?, jak to tylko możliwe. Osamotnione muśnięcie powietrza na karku przecina jeden z kabli w tykającej bombie; oddając Jackie bukiet, nie myśli wepchnij łodygami w dupsko Saula — chociaż kusiło. Przyszli tu zakopać trupa; na zakopanie wojennych toporów chwilowo brakuje dziur w ziemi. Pani Lanthier — niegdyś Devall, przez pochodzenie sterylna jak chirurgiczna stal — pełni rolę posłańca. Odkłada kwiaty, zapala świecę, dołącza niebieski płomyk do zbyt licznego grona złocistych; ich wspólna intencja za zmarłego była krótka, ale dobitna. Wesley Carter zginął przez fanatycznych wyznawców Lucyfera; dziś zamiast wosku na dłoniach, powinni mieć jego krew. Tamten dzień był tragedią o tylu warstwach, ile posiadała ich trzęsąca się w Cripple Rock ziemia — teraz to teraz. Mimo różnic i dekad niechęci, Wesley robił to, w czym na początku poległ jego następca; utrzymywał status quo. Judith Carter — gdzieś z samego przodu, niedostrzegalna w wyższym tłumie — doskonale to rozumiała. Przyszli dla zmarłego i dla niej; cała reszta była milczeniem. ekwipunek: pentakl, w połowie pusta paczka papierosów, zapalniczka, złota obrączka na palcu, pokłady cierpliwości (i dobrej woli) ubiór: czarny, dwuczęściowy garnitur, biała koszula, czarny krawat rzut na konsekwencje poeventowe: 1 & 2 | w efekcie przyszedłem troszkę zdenerwowany |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Co może pójść nie tak z prostym zaklęciem – cóż, wygląda na to, że wszystko. Jakimś cudem, zamiast płomienia tańczącego na knocie, Allie udało się wyczarować całkiem interesujący kształt lodu. Gdyby tylko o to jej chodziło – i gdyby tylko, unosząc ręce przy czarowaniu, nie poczuła nagłego chłodu na opuszkach palców. Z cichym sykiem aż cofnęła je i zamknęła dłoń w piąstkę, żeby dodać sobie ciepła. I w momencie, kiedy modliła się, aby nikt (poza Mauriem) tego nie zauważył, przyszedł do niej nieznany pan, starszy od niej, wręczając zapalniczkę. Chyba zapadnie się pod ziemię. Policzki spłonęły jej rumieńcem, gdy przyjmowała zapalniczkę z krótkim dziękuję. Poszedł tak szybko jak odszedł, co najmniej jakby ta miała być jej sprezentowana, ale przy tym, gdy stawiał szybkie kroki, odkrył Allie jeszcze jednego obserwatora – Annikę. Po jej wzroku domyśliła się, że też była świadkiem tej jej małej batalii ze świecą. Posłała jej tylko jeden lekki, niepewny uśmiech, będąc prawie pewną, że chociaż ona będzie po jej stronie i nie będzie jej tak bardzo oceniać. Zgodnie z tym, co mówił nieznajomy pan, Allie stara się odpalić tym razem zapalniczką knot świecy. Stapia powstały na nim lód i czeka, aż się to stanie, a w międzyczasie w myślach układa kolejną modlitwę. Lucyferze, Panie Piekła, przyjmij duszę zmarłego Wesleya Cartera i daj mu wieczny odpoczynek. Kilka chwil wystarcza, aby lód ustąpił, a koniec świecy zapłonął, rzeczywiście, złotym kolorem. Lekki uśmiech na ustach Allie jest krótki, gdy rozgląda się za mężczyzną, który jej tę zapalniczkę ofiarował – i był to kolejny błąd, bo nie dość, że go nie zobaczyła, to jeszcze dotarło do niej, jak wiele spojrzeń spoczywa na nich. I jednym z nich jest Charlotte. I… Ira…? — Maurie – szepcze krótko, odwracając głowę. Nagle czuje się mała i ma chęć zapaść się pod ziemię, razem z tym biednym nieboszczykiem. – Wszyscy się na nas patrzą. Dla przypieczętowania tych słów – a może im na przekór – zaraz kolejna osoba zaszczyciła ją towarzystwem. Dziwnie bliskim jak na kogoś nieznajomego, więc rzuca mu niepewne spojrzenie. Takie przynajmniej jest, dopóki nie rozpoznaje znajomej twarzy Daniela. — Nie wiedziałam, że znasz kogoś z rodziny – szepcze na dzień dobry tym razem do nowego towarzysza. Teraz poczuła się odrobinkę pewniej. Malutką odrobinkę. Tylko nie wiedzieć czemu, Annika nagle odeszła, zupełnie jakby go znała i chyba za nim nie przepadała. Dziwne. Kto może nie lubić Daniela? Do ekwipunku dołączam zapalniczkę, odpalam świeczkę tym razem w kolorze złocistym. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone